czwartek, 7 lipca 2016

Śnieżka-Śnieżnik




Stacja końcowa: Szklarska Poręba Górna. Nareszcie wychodzę z pozbawionego klimatyzacji pociągu... chociaż na zewnątrz wcale nie jest lepiej.

Jest godzina 12:30. Przed dworcem zatrzymuję się na chwilę, żeby złapać sygnał GPS, po czym wyruszam w drogę, ...

...w najdłuższą wycieczkę górską życia.



Ulice Szklarskiej Poręby świecą pustkami z powodu żaru lejącego się z bezchmurnego nieba. Kawałek dalej, po wyjściu z miasta, sytuację chociaż częściowo ratuje cień rzucany przez drzewa.



Najkrótszą trasą docieram do Kamieńczyka, a stąd po uiszczeniu opłaty za wstęp do Parku Narodowego rozpoczynam wspinaczkę w kierunku Szrenicy. Po drodze zdejmuję czarną koszulkę "Tropiciela", co ratuje mój organizm od przegrzania, wydaje się jednak, że krem z filtrem "50" nie uratuje skóry przed chorobą popromienną.


Po upływie nieco ponad godziny od startu docieram na grzbiet Karkonoszy: o 13:50 przechodzę obok schroniska na Szrenicy, o 14:40 mijam Śnieżne Kotły, zaś o 15:45 docieram na Przełęcz Karkonoską, wcześniej mijając budowę czeskiego schroniska z pełno-skalowym dźwigiem, bezpardonowo wciśniętym w krajobraz.



Od czasu do czasu biegnę, aby utrzymywać w miarę dobre tempo, jednak panujący skwar nie pozwala rozwinąć znaczącej prędkości. Ponieważ wędruję cały czas na wschód, promienie słońca uporczywie opalają mnie z prawej strony. Wykorzystuję zdjętą koszulkę, aby osłonić kark oraz prawe ramię

(tydzień później i tak zrzuciłem z siebie kilka warstw skóry...)




Około 17:15 jestem już pod Śląskim Domem, gdzie zaopatrzam się w płyny: 0.7L Powerade, 1L Coli oraz 1L wody z kranu, nalane do butelki po Mountain Dew.

Przez kilkanaście minut odpoczywam na zewnątrz, w cieniu schroniska, jedząc mój pierwszy posiłek na trasie - 2 bułki z serem - i napawając się widokiem Śnieżki.



Zdobywam szczyt tuż po 18. Ku mojemu zaskoczeniu, podczas podejścia nie spotykam żywej duszy.




Turyści ukazują się dopiero na samym szczycie, ale jest ich tylko garstka. Spędzam kilka chwil na pisaniu sms-ów, których jednak nie udaje mi się wysłać przez brak zasięgu. Dopiero po zejściu ze szczytu mogę pochwalić się Żonie i znajomym o osiągnięciu pierwszego celu wyprawy.

Idąc Czarnym Grzbietem co chwila spoglądam za siebie, żegnając się wzrokiem z najwyższą górą Sudetów. Wyprzedzany przez swój własny cień, schodzę w dół w kierunku Sowiej Przełęczy. W tym właśnie miejscu zderzam się z przytłaczającym ogromem przestrzeni rozpościerającej się przede mną. Świadomość czekającego mnie marszu, gigantycznego dystansu do pokonania i zbliżającego się zmierzchu odbierają wszelką pewność siebie. 




Około 19:00 mijam schronisko Jelenka, gdzie podejmuję decyzję, aby dotrzeć na Przełęcz Okraj przez Skalny Stół i Kowarski Grzbiet, podążając trasą Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. Decyzja może irracjonalna - wymagająca dodatkowego podejścia i nadłożenia jednego kilometra - ale owocuje kilkoma ładnymi widokami.


O godzinie 20:00 docieram do schroniska na Okraju - korzystając z okazji, kupuję dodatkowe półtora litra wody. Robiąc porządek w plecaku, odkrywam coś dziwnego: folia strunowa służąca za apteczkę jest cała we "krwi". Już wcześniej zorientowałem się, że plastikowa buteleczka ze spirytusem salicylowym przecieka, dlatego przeniosłem plastry i bandaże w inne miejsce. Jednak zostawiłem w tym samym worku nożyczki. Widocznie żelazo z nożyczek weszło w reakcję z kwasem salicylowym, dając czerwony kolor (barwne kompleksy?...). Dobrze, że odkryłem to za dnia, bo w nocy mógłbym się nieźle przestraszyć...

O godzinie 21:00 przechodzę przez Rozdroże Kowarskie, skąd dalej wędruję zielonym szlakiem do Paczyna, a następnie - już bez szlaku - przez Starą Białkę do Błażkowej. W międzyczasie zapada zmrok. Wędrówka przez Paczyn przywraca wspomnienia dawnych wypraw z lat 2010-2011, kiedy to z niezniszczalną ekipą podejmowaliśmy próby dotarcia na Śnieżkę, 2 razy z Wielkiej Sowy i raz z samego Wrocławia. Między Paczynem a Starą Białką mam okazję oglądać spektakl robaczków świętojańskich, wzbijających się do lotu w reakcji na światło mojej czołówki.




Idąc przez Starą Białkę, odnajduję krzepiącą dawkę energii w paczce żelek.

Około 23:10 przechodzę przez Błażkową, gdzie pokonuję rzekę Bóbr (nawet jej nie zauważając). Zakręt w prawo, potem w lewo, i przechodzę przez przejazd kolejowy, a następnie - wspomagając się nawigacją GPS - wkraczam na polną drogę, stanowiącą początek skrótu do Krzeszowa.

Początkowo droga nie sprawia problemu, jednak kilkaset metrów przed przecięciem z Drogą Krajową nr 5 nagle odkrywam, że nie idę już drogą, ale skrajem pola. Nie jest to wielki problem, aż do momentu, w którym kończy się skoszony fragment, a zaczyna się gęstwina zboża i trawy. Próbuję obejść tą gęstwinę, jednak GPS pokazuje, że w ten sposób tylko oddalam się od celu. Co więcej, w oddali majaczy coś, co w ciemności mój nastawiony sceptycznie umysł interpretuje jako rów nawadniający. Jest to ostatnia rzecz, na jaką chciałby natrafić wędrowiec przedzierający się przez pola w środku nocy.



Nauczony doświadczeniem wielu "Harpaganów", "Tropicieli", "Kieratów" i "Setek z Hakiem", postanawiam sforsować gęstwinę i dotrzeć do asfaltu najkrótszą możliwą trasą. W trakcie tego przedzierania się na liczniku stuka mi 50 km, więc w samym środku pola zatrzymuję się, aby zmienić baterię w telefonie.




W tym momencie zaczyna padać deszcz. Zdziwiony, spoglądam w górę - nade mną piękne, rozgwieżdżone niebo i ani jednej chmurki. Deszcz pada jeszcze przez kilka sekund i przestaje, pozostawiając na trawie świeżą wilgoć, wprost idealną do przemoczenia moich butów. Odnoszę wrażenie, że przyroda w żadnym razie nie zamierza ułatwić mi tej wyprawy...



Tuż przed asfaltem zauważam, że podczas brnięcia przez trawę zbliżyłem się do rowu nawadniającego, który nagle okazał się być zagubioną wcześniej polną drogą. Z wielką ulgą wchodzę na nią, a kilka metrów dalej przekraczam Drogę Krajową nr 5 i kontynuuję marsz następną polną drogą u podnóża Anielskiej Góry.



W tym miejscu przyroda atakuje ponownie - zewsząd obsiadają mnie setki niezidentyfikowanych, gryzących insektów. Zaczynam biec w panice, machając rękami na wszystkie strony. Jakby tego było mało, droga jest dość mocno zarośnięta, przez co bez przerwy ocieram się o źdźbła trawy i gałązki krzaków - potencjalne źródło kleszczy. Męczarnia kończy się dopiero, gdy docieram z powrotem na GSS, wiodący znacznie bardziej cywilizowaną drogą leśną.



Nareszcie mogę się zatrzymać. Agresywne owady nie przestają atakować, jednak jest ich dużo mniej niż wcześniej. Robię oględziny nóg - wśród przyczepionego wszędzie kurzu, ziemi i nasion traw udaje mi się wyłowić jednego kleszcza. Wysypuję z butów kamienie i patyki i idę dalej. Przechodzę obok Betlejem, a następnie około 1:00 wkraczam do Krzeszowa, posilając się kolejnymi bułkami z serem.




Na podejściu pod Górę Św. Anny napotykam ludzi, a w zasadzie głosy dochodzące z namiotu rozbitego tuż przy kapliczce. Pierwsze słowa - "Przeje*ane" - padają w reakcją na światło mojej czołówki. Chwilę później słyszę "Ty, to ktoś idzie", i śmiech. Ta stresująca sytuacja (w końcu nie wiem, co to za ludzie i czy przypadkiem nie pójdą za mną) powoduje, że przyspieszam kroku, i przez nieuwagę schodzę ze szlaku po leśnej drodze, omijając szczyt.


Jak to bywa w takich sytuacjach, całkiem porządna leśna droga nagle się urywa, znikając w chaszczach. Próbuję kontynuować marsz w różnych kierunkach, jednak ostatecznie jedyną opcją okazuje się wspinaczka po stromym zboczu i przedzieranie się przez gęsty labirynt młodych drzewek. W tym miejscu usuwam z nogi kolejnego kleszcza.

Ten jakże nerwowy fragment kończy się szczęśliwie powrotem na szlak i spokojnym zejściem do
miejscowości Grzędy, w trakcie którego na horyzoncie pojawia się kolejne zagrożenie. Na niebie ukazuje się monstrualna super-chmura burzowa o spektakularnym kształcie kowadła, rozświetlona od tyłu przez światło księżyca i od środka przez krótkotrwałe, słabe błyski, którym towarzyszy odległe dudnienie. Szczęśliwie, nasze trasy się nie przecinają.

Pod koniec marszu przez Grzędy i Grzędy Górne, gdy schodzę z asfaltu na drogę polno-leśną, zauważam grupę kilku osób, wśród których panuje wyraźne poruszenie. Jeden pan wychodzi mi naprzeciw i pyta "Przepraszam, czy jest Pan może uczestnikiem Sudeckiej Setki?". Łapię się za głowę, wykrzykując "O rety, to gdzie ja jestem?", ale w tym momencie uświadamiam sobie, że przecież Boguszów-Gorce jest całkiem niedaleko, a tej nocy faktycznie odbywa się Sudecka Setka.

Wyjaśniam panu, że nie biorę udziału w tych zawodach (chociaż w sumie to myślałem nad tym, ale startowałem już rok temu, więc tym razem postanowiłem się trochę przespacerować we własnym zakresie). Pan oddycha z ulgą, stwierdzając, że gdybym był uczestnikiem, to musiałbym wyjątkowo drastycznie zabłądzić...


Podchodząc na Lesistą Wielką, gratuluję sobie, że w tym roku nie zapisałem się na Sudecką Setkę. Pomimo zbliżającego się dopiero świtu, przez cały czas jest potwornie gorąco i duszno. Trudno sobie wyobrazić bieganie w takich warunkach.


Na Lesistą Wielką docieram o 4:15, mijając wielokrotnie oznakowania trasy Setki. Na szczycie wprawiam w konsternację ludzi obsadzających kolejny punkt kontrolny. Dowiaduję się, że jestem drugą osobą, która dotarła na punkt - więc gdybym był zawodnikiem, miałbym całkiem niezły czas.

Schodząc ze szczytu, napotykam turystę z wielkim plecakiem, z dwoma 1,5-litrowymi butelkami wody po bokach, który podąża w tym samym kierunku co ja (czyżby to on był tą "pierwszą osobą" na punkcie?).

Pytam, czy przypadkiem nie przechodzi jakiegoś "długiego marszu". Okazuje się, że ten człowiek jest jeszcze większym hardkorem niż ja - zamierza przejść na raz cały GSS! Wyprzedzam "towarzysza niedoli", życząc powodzenia i czując w duchu wielki podziw. Z jakiegoś powodu, to spotkanie bardzo dodaje mi sił.


Zaczyna się płaska droga do Sokołowska wśród warstewki porannej mgły spływającej z pól. Po przejściu przez miejscowość i wkroczeniu do lasu robię sobie dłuższą przerwę na Rozdrożu pod Krzywuchą. W tym miejscu po raz pierwszy temperatura spada na tyle, aby można ją było nazwać "przyjemnym chłodem". Po 45-minutowym odpoczynku kontynuuję wędrówkę, docierając do Andrzejówki około 6:45.






Zaglądam do środka, jednak bar jest jeszcze zamknięty. Wychodząc ze schroniska zdaję sobie sprawę, że mogłem uzupełnić wodę korzystając z kranu w łazience, jednak nie chce mi się już wracać do środka... Tym bardziej, że w tym momencie odbieram telefon od Pawła. Dowiaduję się, że razem z Tomkiem jadą już pociągiem przez Wałbrzych.



Staram się dotrzeć do stacji Jedlina-Zdrój na czas, jednak szybki marsz po przejściu ponad 77 kilometrów nie jest łatwy. W dodatku wraz ze wschodem słońca powietrze ponownie się nagrzewa, choć jeszcze nie zdążyło porządnie ostygnąć. Aby skrócić trasę, wspinam się na Jeleniec, co prawdopodobnie kosztuje mnie więcej czasu niż obejście go czerwonym szlakiem. Jeszcze tylko strome zejście do Rybnicy Dolnej, fragment asfaltu, podejście...




Na dole zderzam się z falą gorąca, jak z otwartego piekarnika... Podejście czerwonym szlakiem od asfaltu wyciska ze mnie siódme poty. W tym czasie Paweł i Tomek już wysiedli z pociągu i idą mi naprzeciw. Spotykamy się na zejściu, tuż za przewyższeniem.



Dalej idziemy razem czerwonym szlakiem na Włodarz, potem niebieskim do Walimia i stamtąd żółtym na Wielką Sowę. W Jedlince zatrzymujemy się na zakupy w spożywczaku, gdzie Tomek kupuje dla każdego po lodzie. Nie do wiary, jak wielką ulgę i orzeźwienie może przynieść pochłonięcie śmietankowego loda w polewie czekoladowej, prosto z zamrażarki.

Odnoszę wrażenie, że jestem nie tylko poważnie odwodniony (co usiłuję naprawić, wypijając sporą część zakupionej wody), ale również potwornie przegrzany. Może o tym świadczyć moja reakcja na lodowatą wodę (zaczerpniętą w strumyku na podejściu pod Jedlińską Kopę), którą wylewam na siebie z kapelusza. W tym momencie zostaję sparaliżowany na kilka sekund przez szok termiczny, i dopiero po chwili udaje mi się złapać oddech. Zdaje się, że Paweł i Tomek nawet nie zauważyli, że byłem bliski zawału...

Na tym etapie towarzystwo przyjaciół jest dla mnie jak wybawienie. Nie wspominając o tym, że Paweł dostarcza mi porcji świeżych kanapek oraz pożycza odrobinę gotówki (której przez nieostrożność zabrałem zbyt mało) - idąc przodem, obaj współwędrowcy narzucają mi żwawe tempo, którego samemu nie udało by mi się z siebie wykrzesać.


W Walimiu robimy dłuższy postój, a następnie rozpoczynamy podejście na Małą Sowę, skąd Cesarska Droga prowadzi nas wprost na kluczowy punkt półmetka. Wielką Sowę, wyznaczającą setny kilometr trasy, zdobywamy o godzinie 13:30. W międzyczasie pogoda zaczyna się zmieniać. Pojawiają się chmury i silny wiatr o umiarkowanej temperaturze - bo nie można niestety powiedzieć, żeby był wyraźnie chłodny. Niemniej jednak ukrycie się słońca za chmurami powoduje, że z każdą chwilą odzyskuję siły.



Na Wielkiej Sowie dopada nas przelotna burza. Szczęśliwie, udaje nam się schronić pod wiatą, razem z kilkunastoma innymi turystami. O dziwo, zmiana pogody sprawia, że czuję ogromną ulgę. Chyba najlepiej wyrażają to słowa, które skierowałem do Pawła:

"Zdecydowanie wolę burze i ulewy niż upał. Burza przynajmniej zabije cię w jednym momencie, a upał będzie cię wykańczał przez wiele godzin."

Deszcz szybko ustaje, umożliwiając nam dalszą wędrówkę. Rozstajemy się na Kozim Siodle, skąd Paweł i Tomek rozpoczynają zejście do Ludwikowic. Ja odpoczywam jeszcze przez chwilę, siedząc przy stole i zbierając siły NA DRUGĄ POŁOWĘ TRASY.

Tymczasem zatrzymuje się obok mnie dwóch rowerzystów, pytając, czy nie spieszę się na mecz Polska-Szwajcaria (1/8 finału Euro). Dość szybko nasza rozmowa koncentruje się na pytaniu, dokąd ja właściwie idę. Ponieważ cykliści nie dają za wygraną, odkrywam wszystkie karty, i wyjaśniam, że wyruszyłem ze Szklarskiej Poręby, a idę do Międzylesia, przez Srebrną Górę, Bardo i Śnieżnik.

Jeden z tych sympatycznych panów podlicza, ile to musi być kilometrów - "do Srebrnej Góry masz z 15, potem do Barda 10, potem do Lądka i na Śnieżnik będzie ze 20 - to do Międzylesia z 50 jak nic. Na rowery to fajna trasa, ale na piechotę - nie zazdroszczę".

Panowie na rowerach szybko mnie opuszczają, próbując zdążyć na mecz. Na pożegnanie życzą mi powodzenia i zapraszają zimą na biegówki.

Ruszam dalej, i około 15:40 docieram do Zygmuntówki, gdzie wykorzystuję pieniądze pożyczone od Pawła na zjedzenie obiadu w postaci porcji pierogów ruskich (które w tym miejscu są naprawdę świetne! gorąco polecam!).

W czasie posilania się w opustoszałej jadalni schroniska słyszę "GOOOOOOOL!" dobiegające nie wiadomo skąd. To ktoś słucha przenośnego radia na zewnątrz, a nasi strzelili akurat pierwszego gola Szwajcarom.

Pokrzepiony sukcesem polskiej reprezentacji, wspinam się czerwonym szlakiem w kierunku Kalenicy. Na szczyt wieży widokowej docieram o 16:55. Dalej trasa jest mi dobrze znana - w końcu to moje rodzinne strony. O 18:30 pokonuję Przełęcz Woliborską (chwilę później przychodzi sms od Żony - "wygraliśmy w karnych" ;-), zaś na forty srebrnogórskie docieram około 21:00.

Po drodze dopada mnie kolejna przelotna burza, poprzedzona wcześniej wyjątkowo niepokojącym, porywistym wiatrem. Tym razem jestem zmuszony użyć laminowanej mapy, aby ochronić się przed zmoknięciem.

Tuż przed Srebrną Górą ukazuje mi się widok na Kotlinę Kłodzką, nad którą wiszą pojedyncze "kowadła" burzowe. Mam nadzieję, że nie spotkam się z żadnym z nich.


Siadam na ławeczce przed wejściem do fortów i postanawiam zjeść kolację - maślany rogalik z makiem, umaczany w serku "Moim Ulubionym". Jedzenie z trudem przechodzi mi przez gardło. W zasadzie muszę popijać każdy kęs, aby się nie zadławić. Po raz pierwszy zaczynam drżeć z zimna - wraz ze zmierzchem robi się naprawdę chłodno, tym bardziej, że front atmosferyczny już zdążył zmienić panujące warunki. Po kolacji podejmuję decyzję o ubraniu się w spodnie biegowe i kurtkę, jednak w trakcie schodzenia do przełęczy szybko zmieniam zdanie. Na dole dalej jest gorąco...

Na zejściu napotykam hotel "Villa Hubertus". Instynktownie wchodzę do środka. Mam ogromne szczęście - udaje mi się zakupić dodatkowy zapas płynów, które wystarczą mi już na resztę wyprawy.



Przede mną druga noc wędrówki - noc snów na jawie. Podążam niebieskim szlakiem w kierunku Barda.




Znów pojawiają się świetliki, tym razem w wąwozie przy Wiadukcie Srebrnogórskim. Udaje mi się nawet uchwycić jednego na zdjęciu.



W Żdanowie odpoczywam przez chwilę na przystanku, ale jestem zmuszony szybko się stamtąd zbierać, słysząc złośliwe uwagi na mój temat, dochodzące z okna budynku naprzeciwko. W pośpiechu wybieram zły kierunek i muszę wrócić w to samo miejsce, aby ponownie podążyć szlakiem. Na Przełęczy Wilczej nawet się nie zatrzymuję, rozpoczynając stromą wspinaczkę na Wilczak.


Marsz przez Góry Bardzkie przypomina survival w czasie zombie-apokalipsy. Z tym, że rolę zombie przejmują kleszcze, które w niezwykłych ilościach lądują na moich butach i skarpetkach.

Większa część niebieskiego szlaku jest delikatnie zarośnięta wysoką trawą, co daje kleszczom idealną pozycję do ataku. Jestem zmuszony zatrzymywać się po każdym trawiastym odcinku, aby pozbyć się niechcianych pasażerów.



Niemal za każdym razem wyłapuję od jednego do czterech kleszczy, wspinających się po skarpetce albo wędrujących już po skórze. Co jakiś czas wysypuję kleszcze z butów, razem z kamykami i piaskiem. Jednego kleszcza muszę odrywać od skarpetki, przy czym bestia wyrywa swoimi szczękami kawałek nitki... Innym razem trafia mi się kleszcz-gigant, którego po schwytaniu z trudem odczepiam od palca (to nie ten ze zdjęcia)... Ktoś mógłby pomyśleć, że przytrafił mi się jakiś zły sen, a jednak to wszystko działo się naprawdę - o czym niech świadczy przemierzona w tym czasie trasa.

Około godziny 2:00 docieram wreszcie do Barda. Korzystając z okazji, wybieram pieniądze z bankomatu, i niezwłocznie podążam dalej, wyłączając czołówkę, aby nie zwracać na siebie uwagi.

Pośpiesznie wkraczam do lasu na Białą Drogę, spostrzegając tuż obok rzeki zbliżającą się konfrontację imprezującej młodzieży z krążącym po okolicy radiowozem...

Przebywszy kilkaset metrów szlakiem wiodącym na Kalwarię, zatrzymuję się na ławeczce dla chwili relaksu. Pozwalam sobie na kilka minut delektowania się ciszą i ciemnością, choć wbrew oczekiwaniom nie dopada mnie sen. Kawałek dalej myję ręce w źródełku i rozpoczynam powolną wspinaczkę.


Na punkt widokowy z krzyżem docieram dopiero po 3:00, natomiast Kaplica Górska ukazuje mi się o 3:30. Powoli zaczyna się rozjaśniać.

To chyba najgorszy moment, w którym mój zegar biologiczny uruchamia fazę REM, powodując, że sny pojawiają się nieustannie przed oczami, mieszając się z rzeczywistością. Co chwila zasypiam i budzę się w trakcie marszu, wydając przy tym dziwne odgłosy, które z pewnością przestraszyłyby przypadkowego turystę.

Niewiele pamiętam z tego fragmentu trasy, poza jedną konkretną sytuacją, (która zapadła mi w pamięć pewnie tylko dzięki temu, że bezpośrednio po zakończeniu wyprawy opowiedziałem ją mojemu bratu Kamilowi):

W pewnym momencie wychodzę na zakręt leśnej drogi. Moim oczom ukazuje się ładny widok na rozjaśniające się niebo. Po lewej stronie stoi zaparkowany samochód, o który opiera się jakiś facet, przyglądając się jak tuż obok, po prawej stronie, jakaś kobieta - pewnie jego żona - pilnuje bawiącej się małej dziewczynki. Całkiem zwyczajny obrazek rodziny, która pojechała w góry zaczerpnąć powietrza...

Wystarczy jednak zamrugać mocniej oczami, i wszyscy znikają. Zostaje tylko droga...


Takie hiper-realistyczne dodatki do rzeczywistości pojawiają się właściwie bez przerwy...

Około 5:00 zatrzymuję się przy stole na Przełęczy Łaszczowej, i postanawiam zdrzemnąć się na siedząco, odpierając głowę na prawej ręce. Momentalnie pojawia się kilkadziesiąt ultra-krótkich snów, które przelatują przez mój umysł niczym Pendolino. Robię sobie ze trzy takie "sesje", każda trwa kilka sekund - a może kilka minut??? W każdym razie odnoszę złudne wrażenie, że trochę się przespałem, i ruszam dalej.

Mimo to sny nie dają za wygraną. W końcu uruchamia mi się autopilot, który ma tylko jedno zadanie - poruszać nogami i upewniać się, czy na drzewach jest niebieskie oznakowanie. Działa to całkiem nieźle - pierwszy raz w życiu śpię w trakcie marszu, mając całkowicie wyłączoną wszelką świadomość.



Budzę się dopiero na widok drogowskazu informującego o tym, że do Przełęczy Kłodzkiej zostało już tylko "3/4 h".



Przecinam Przełęcz około 7:20, wkraczając w ostatni etap wyprawy.

Około 9:00 docieram na szczyt Ptasznika. Wędrówka przez Góry Złote wydaje się ciągnąć bez końca...

Dodatkowym skutkiem ubocznym braku snu są zaburzenia w rozpoznawaniu kształtów. Każdy krzak, kamień czy drzewo mój mózg interpretuje jako postacie ludzkie, zarysy twarzy, zwierzęta albo zupełnie nierealne stworzenia. Ten dziwny stan trwa już od wielu godzin, więc zaczynam się do niego przyzwyczajać, starając się ignorować wszelkie irracjonalne wizje. Zaczynam nawet czerpać z tego rozrywkę, nie mogąc wyjść z podziwu dla swojego umysłu, który - przykładowo - z kupy kamieni potrafi poskładać postać krowy, ewoluującej w postać konia, a następnie w postać psa w miarę zmiany perspektywy...

Budzę się całkowicie w momencie, gdy sposób poprowadzenia niebieskiego szlaku w okolicach Gomoły Jesionowskiej doprowadza mnie, delikatnie mówiąc, do sporego wku*wienia. W szczególności, szlak wiodący szczelnie zarośniętą leśną ścieżką spotyka się u mnie z reakcją w stylu "Chyba sobie żartujecie".



Postanawiam obejść szlak korzystając z dużo lepiej utrzymanej, wyjeżdżonej drogi leśnej. Niestety, GPS bezlitośnie sygnalizuje oddalanie się od zaplanowanej trasy, przez co jestem zmuszony przedzierać się przez zagracony gałęziami i mocno zarośnięty fragment lasu. Docieram ponownie na szlak, który w tym miejscu w zasadzie prowadzi przez kilkadziesiąt metrów rozlewającego się błotnistego strumienia.

Strata czasu spowodowana tym kluczeniem i przeskakiwaniem nad rozlewającymi się kałużami błota jeszcze bardziej podgrzewa moje poirytowanie, które skutkuje tym, że zaczynam biegać, pomimo ponad 150 km w nogach...

Około 11:50 przechodzę obok Jaskini Radochowskiej. Omijam szczyt Cierniaka, kierując się żółtym szlakiem przez rzekę Białą do Drogi Wojewódzkiej nr 392.



W tym miejscu o godzinie 12:20 wkraczam na polną drogę, mającą być eleganckim skrótem do Kątów Bystrzyckich.


Na ponad-kilometrowym odcinku droga okazuje się być bardzo dobrej jakości (znacznie lepszej niż spora część szlaku w Górach Złotych). Gratuluję sobie wyboru trasy, czując, że teraz już nic mnie nie powstrzyma.

Jak to zwykle bywa, już kilka minut później sytuacja staje się dramatyczna. Najpierw przychodzi intensywna ulewa, która znów zmusza mnie do wykorzystania laminowanej mapy w roli parasola. (Co prawda, mam w plecaku kurtkę, ale postanawiam zachować ją suchą na wypadek silnego wiatru na szczycie Śnieżnika). Deszcz nie przestaje padać, więc po chwili postoju ruszam dalej, docierając do końca drogi...

A dalej nie ma nic. Idealna droga urywa się w szczerym polu!

Deszcz pada i pada coraz mocniej, jakby z całej siły próbował mnie złamać...

Po dokładnym rozejrzeniu się dostrzegam pozostałości dwóch ścieżek. Jedna wiedzie w lewo - jak dla mnie, w niewłaściwym kierunku, druga - prosto, zdając się prowadzić do celu.

Ostatecznie żegnam się z suchymi butami. Wkraczam po szyję w mokre zboże. Buty w kilka sekund zmieniają się w chlupoczące akwaria, ze świeżymi porcjami wody napływającymi do środka. Brnę na wprost, licząc na to, że nikła pozostałość drogi zaprowadzi mnie do asfaltu.

Niestety, obrana ścieżka wkrótce nakierowuje mnie w prawo, między drzewa. W tym miejscu trawa sięga już tylko do pasa, więc kontynuuję marsz... aż do momentu, gdy na wprost przede mną pojawia się ogrodzenie...

Zatrzymuję się, nie wiedząc, co mam dalej robić. Już dawno nie byłem w tak beznadziejnej sytuacji. Zagubiony wśród chaszczy, przemoczony do suchej nitki, nie mogę przedostać się do drogi asfaltowej odległej o kilkaset metrów... A deszcz zacina coraz mocniej.

Ponieważ gorzej już być nie może, skręcam w lewo przed ogrodzeniem i kieruję się do asfaltu po najkrótszej możliwej trajektorii, forsując wszystkie przeszkody na swej drodze.

Wdrapuję się na skarpę, przedzieram się przez krzaczory, brnę przez sam środek pola, a następnie pokonując krótki odcinek lasu wdrapuję się na pobocze.

Udało się, wróciłem do cywilizacji.

Jest 12:50.


Idę asfaltem do Kątów Bystrzyckich, marznąc na deszczu i wietrze. Postanawiam zatrzymać się w najbliższym możliwym miejscu zapewniającym jakiekolwiek zadaszenie.

Niestety, nie napotykam żadnego przystanku, ani nawet rozłożystego drzewa. Dopiero około 13:20 znajduję fragment dachu (dosłownie, jest to fragment dachu, zbudowany na drewnianych belkach, i nic więcej! - prawdopodobnie zaczątek czyjegoś garażu albo zadaszenie śmietnika), pod którym przebieram się w suche rzeczy i zakładam kurtkę.

Niestety, zmiana skarpetek okazuje się głupim pomysłem - ostatnia sucha i czysta para natychmiast przemaka od butów.

Około 14:00 wkraczam na czerwony szlak. Deszcz cały czas pada, ale nie jest to już ta dobijająca ulewa, która atakowała mnie przez ostatnie półtorej godziny.

Z prowiantu zostały mi już tylko 2 paczki żelek. Otwieram jedną z nich, dostarczając organizmowi bezcennych kalorii i dużo radości.

Wędrówka przez Przełęcz Pod Chłopkiem i Wilczyniec odbywa się we mgle i przy lekkiej mżawce. Staram się ignorować dyskomfort wynikający z przemoczenia butów, pomimo nieprzyjemnego pomarszczenia skóry na stopach, które znacząco spowalnia moje tempo.

Przynajmniej nie muszę się już przejmować mokrą trawą, która ponownie atakuje moje buty w okolicach Pasiecznika. Przechodzę ten odcinek jakby nigdy nic, ignorując kolejne porcje zimnej wody przelewające się wewnątrz butów.


Około 16:00 rozpoczynam podejście na Czarną Górę. Na szczęście, nie mam żadnych problemów z kondycją mięśni i stawów. Docieram na szczyt w ciągu pół godziny. W tym momencie stwierdzam, że muszę coś zrobić z tymi mokrymi butami, bo oszaleję. Niewiele myśląc, przysiadam na kamieniach i zdejmuję buty i skarpety. Jest zimno, ale zmuszam się do cierpliwości, aby chociaż na chwilę wysuszyć skórę i zmniejszyć efekt pomarszczenia.

W tym czasie przechodzi obok mnie grupka turystów - rodzina z dwójką dzieciaków. Od razu pytam, czy nie mają może pary suchych skarpet do sprzedania. Po chwili poszukiwań udaje się panu odnaleźć jedną parę w plecaku syna. Państwo nie chcą pieniędzy, więc przekazuję jednemu z dzieci moją ostatnią nieotwartą paczkę żelek.




Oczywiście padają pytania, skąd idę i dokąd idę. Tym razem postanawiam nie ujawniać informacji na temat mojej wyprawy, ograniczając się do stwierdzenia, że "przychodzę z bardzo daleka".

Zakładam suche skarpetki i przez kilka minut delektuję się uczuciem braku wilgoci. W końcu jednak muszę ponownie założyć przemoczone buty i ruszyć w dalszą trasę. Wcześniej wsypuję do środka duże ilości Alantanu, który zaskakująco skutecznie pochłania sporą część wody.



Podczas wędrówki przez Żmijowiec towarzyszą mi tysiące twarzy, które ukazują mi się nieustannie wśród krzaków i korzeni po bokach drogi.

Schronisko PTTK Na Śnieżniku mijam o 18:55, a na szczyt docieram o 19:25, około 55 godzin od startu ze Szklarskiej Poręby.

Dystans do tego miejsca wyniósł około 186 kilometrów.

Śnieżnik tonie w chmurach. Na szczęście, nie ma wiatru ani deszczu, nie jest nawet zimno. Spędzam na szczycie kilkanaście minut, poświęcając ten czas na zdjęcia i filmiki, wliczając w to tradycyjny "rozbierany" autoportret na szczycie, eksponujący moją dość nieszczęśliwą opaleniznę z etapu karkonoskiego.


Ponieważ mój brat zamierza po mnie przyjechać samochodem w ciągu niecałych dwóch godzin, postanawiam wykorzystać ten czas, aby dotrzeć jak najbliżej Międzylesia.


Niestety, zamiast wejść na zielony i niebieski szlak tuż za schroniskiem, omyłkowo wybieram drogę wiodącą w prawo. Nieświadomy pomyłki, rozpoczynam szalony bieg, przerywany od czasu do czasu fotografowaniem pięknych widoków, skomponowanych przy udziale pomarańczowych promieni zachodzącego słońca przebijających się przez mgłę.


Dopiero półtora kilometra dalej orientuję się, że coś jest nie tak. Analizując mapę i GPS, postanawiam kontynuować wędrówkę w obranym kierunku, do momentu napotkania pierwszej drogi prowadzącej w lewo, przy pomocy której mógłbym wrócić na niebieski szlak.

Taka właśnie droga ukazuje mi się za jednym z zakrętów. Wygląda dosyć nietypowo - jest porośnięta grubą warstwą mchu oraz kulistymi kępkami trawy. Oczywiście, tam gdzie jest trawa, tam jest również i rosa, więc w butach ponownie zaczyna chlupać. Nie to jednak zaprząta moje myśli. Z jakiegoś powodu doznaję potężnego uczucia deja vu, jakbym już kiedyś był w tym miejscu, i to dokładnie w takiej samej sytuacji - próbując dotrzeć z powrotem na szlak prowadzący ze Śnieżnika do Międzylesia, korzystając dokładnie z tej samej drogi. Do tej pory jednak nie mogę sobie przypomnieć, kiedy taka sytuacja miała miejsce.

Niemniej jednak mgliste przeczucie, że ten konkretny etap mojej wędrówki jest powtórką jakiejś wcześniejszej przygody, utwierdza mnie w przekonaniu, że warto podążać tą dziwną ścieżką. Z jakiegoś powodu jestem pewien, że doprowadzi mnie ona szczęśliwie do celu, chociaż podążanie nią wymaga ponownej wspinaczki pod górę.




Trudno opisać moje rozczarowanie w momencie, gdy droga okazuje się kończyć w samym środku lasu, w terenie gęsto zarośniętym kosodrzewiną (a w zasadzie jej liściastym odpowiednikiem), kilkaset metrów od szlaku. Jestem zmuszony ponownie przedzierać się przez krzaki, w dodatku wspinając się bardzo stromo pod górę. Staram się wybierać ścieżki wydeptane przez sarny, jednak wielokrotnie muszę się wycofywać i próbować podejścia od innej strony.

Jest godzina 21:35, kiedy wreszcie udaje mi się wydostać na niebieski szlak.

Słońce już zaszło, rozpoczyna się trzecia noc wędrówki. Wolę nie myśleć, czym to się może skończyć dla mojego mózgu. Nie mogę sobie pozwolić na dalszą stratę czasu. Nawet nie wyjmuję czołówki. Po prostu biegnę przed siebie.

Po pewnym czasie zauważam, że biegnąc po ciemku - dostrzegając jedynie zarys drogi - stopy bolą mnie o wiele słabiej, niż kiedy oświetlam sobie drogę komórką. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że gdy dostrzegam szczegóły, takie jak leżące na drodze kamyki i nierówności, stopy automatycznie dostosowują się do kształtu podłoża, co - paradoksalnie - powoduje dodatkowy ból.

"Na fazie" tego ostatecznego etapu wyprawy dostrzegam również inne zjawiska, które wywierają na mnie ogromne wrażenie. Na przykład, jasne kamyki leżące na drodze wydają się "świecić w ciemności".

Przez chwilę zaczynam nawet podejrzewać, że są radioaktywne, a ja jestem w stanie widzieć promieniowanie... W momencie, gdy zatrzymuję się, aby dokładniej się temu przyjrzeć, kamienie wydają mi się poruszać jak żywe istoty. Próbuję zrobić im zdjęcie, będąc przekonanym, że to mrówki, które zaczęły świecić na skutek jakiegoś nieznanego wcześniej zjawiska bioluminescencji.

Telefon od mojego brata wyrywa mnie z obłędnego zachwytu nad przywidzeniami. Kamil już czeka na mnie pod lasem. Zostało mi tylko około 10 minut drogi do końca!

Po chwili docieram na asfalt niedaleko Leśniczówki "Ostoja" w okolicach Jodłowa. Rozglądam się, ale nie widzę żadnego samochodu. Idę jeszcze kawałek dalej i zatrzymuję się na parkingu przy leśniczówce. Jest godzina 22:45.

Dzwonię. Okazuje się, że mój brat dojechał autem do wylotu niebieskiego szlaku w okolicach Szklarni. Dotarcie tam wymagałoby ode mnie co najmniej kolejnej godziny wędrówki, dlatego proszę Kamila o odebranie mnie spod leśniczówki.

Zdejmuję buty i skarpetki i stoję w miejscu nieruchomo, czekając na ratunek. Po 20-30 minutach pojawia się samochód.

Kamil o wszystkim pomyślał i przywiózł mi świeże ciuchy na zmianę. Siedząc w fotelu pasażera i obserwując drogę podczas powrotu do domu, czuję się niesamowicie komfortowo, z jednej strony jak w kinie, a z drugiej jak po wypiciu dwóch dużych piw.

Wydaje mi się, że nie jestem w ogóle śpiący, ale gdy tylko przestajemy rozmawiać, od razu odpływam w otchłań.

Po drodze zjadamy na kolację hot-dogi ze stacji benzynowej.

Kamil dostarcza mnie do domu ostatecznie około 2:00-2:30.

Następnego dnia przychodzę w pracy o 12:30, nawet nie czując się specjalnie zmęczony. Jedynym skutkiem dopiero co ukończonego morderczego marszu jest to, że przez jakiś czas zdarza mi się bardzo chętnie zajmować każde dostępne miejsce siedzące...

... mimo to, już kilka dni później, namówiony przez Pawła, biorę udział w Półmaratonie Szlakiem Riese w Głuszycy.

Jakby tego było mało, osiągam całkiem niezły wynik - 18 miejsce z czasem 1:55 :-) Dopiero po przebiegnięciu tych 21 kilometrów zaczynam odczuwać pewne zużycie mięśni i stawów kolanowych.


Podsumowując, przejście Szklarska Poręba-Śnieżka-Wielka Sowa-Śnieżnik-Jodłów (leśniczówka) trwało 3 dni i 2 noce, a dokładnie 58 godzin i 15 minut, z czego 49 godzin i 20 minut zajęło pokonanie odcinka Śnieżka-Śnieżnik. Całkowity dystans wyniósł 197 km, a suma podejść: około +7500 m - przy czym są to parametry uzyskane na podstawie zapisu GPS, a więc uwzględniając każde moje nieszczęsne błądzenie. Gdyby udało mi się dociągnąć wyprawę aż do samego Międzylesia, dystans bez trudu przekroczyłby 200 km.

Jednym z celów wyprawy było przygotowanie wytrzymałościowe do Biegu 7 Szczytów, liczącego nominalnie 240 km. W zawodach tych startowałem już dwukrotnie, kończąc je zawsze w Kudowie-Zdroju po przebyciu 130 km. Mam ogromną nadzieję, że tym razem - po tak intensywnym treningu - uda mi się wreszcie pokonać całość.









Na koniec jeszcze krótka wzmianka o prekursorach przejścia Śnieżnik-Śnieżka, czyli o Tercecie Idiotycznym. Pan Krzysztof Strasburger pokonał tą trasę w roku 1999, natomiast Pan Piotr Brudło - w roku 2002. Relacje z obu przejść można odnaleźć na stronie:

http://www.tramp.waw.pl/poradnik/idiotyka/ti/

Nie ukrywam, że wyczyny członków Tercetu Idiotycznego były dla mnie główną inspiracją, a o tej super-długiej wyprawie marzyłem już od dobrych paru lat. Na pewno ją jeszcze kiedyś powtórzę, aby ostatecznie przełamać barierę 200 km.




Dziękuję Pawłowi i Tomkowi, którzy byli dla mnie prawdziwym wybawieniem na półmetku.

Oczywiście, ogromne podziękowania należą się również mojemu bratu Kamilowi, który już wielokrotnie odwoził mnie do domu po rozmaitych ekstremalnych wycieczkach, i to z bardzo różnych miejsc Polski (wliczając inne województwa) - nie wyobrażam sobie, w jakiej sytuacji bym się znalazł bez jego pomocy.

Dziękuję też mojej ukochanej Żonie za krzepiącą wymianę sms-ów o każdej porze dnia i nocy.



Na koniec, gratuluję Tobie, że doczytałeś do końca tą relację. Pamiętaj - jeśli kiedyś zobaczysz na szlaku turystę w przemoczonych butach i mocno ubłoconych łydkach, człapiącego z wysiłkiem przed siebie, z wyrazem potwornego zmęczenia na twarzy - bądź dla niego miły i poczęstuj go czymś dobrym :-)

A jeśli jeszcze Ci mało, poniżej znajdziesz linka do wszystkich zdjęć z wyprawy:
https://picasaweb.google.com/112496644691958033400/6300968122534327425

oraz do krótkiej relacji filmikowej na YouTube:
https://www.youtube.com/watch?v=Q2tWbFxi-EE

Radek Kołkowski, Wrocław 8-07-2016

Brak komentarzy: