sobota, 31 października 2009

Camino de Santiago



Nareszcie znalazłem chwilę, aby przenieść na komputer te wszystkie przygody, które spisywałem spontanicznie do zeszytu od francuskiego. Jest tych notatek bardzo dużo, i pełno w nich nieistotnych szczegółów, które pominę, aby uczynić tę relację nieco bardziej czytliwą.



Wylecieliśmy z Wrocławia po południu, 29 lipca. Naszym pierwszym celem była Barcelona.








Dotarcie tam wcale nie było takie proste. Samoloty RyanAir lądują na lotnisku Girona, skąd do Barcelony jest dość spory kawałek. Wybraliśmy najtańszą opcję – pociąg z miejscowości Riudellots de la Selva. Z lotniska doszliśmy tam z buta, wzdłuż autostrady.






Sprawiliśmy przy tym sporą frajdę kierowcom - widok 8-osobowej ekipy z wielkimi plecakami, przedzierającej się przez ronda i skrzyżowania całkowicie wyłączone z ruchu pieszego, musiał być bardzo pocieszny ;-)

W Barcelonie podzieliliśmy się na noclegi u ludzi poznanych przez CouchSurfing. Mnie wraz z Agnieszką i Kasią ugościła Laura, studentka slawistyki, która przyjęła nas bardzo ciepło, już na powitanie częstując kolacją.

Od lewej: ja, Kasia, Laura, Agnieszka











Spędziliśmy w tym pięknym mieście dwa dni. Nie będę wymieniać wszystkiego, co obejrzeliśmy – listę atrakcji można znaleźć w każdym przewodniku. Tym, którzy planują się kiedyś wybrać do Barcelony, polecam wzgórze Montjuic, skąd roztacza się efektowny widok na port towarowy.



Warte są również obiekty olimpijskie na tymże wzgórzu. Natomiast miejsce, na które zdecydowanie nie należy tracić czasu i pieniędzy, to muzeum Picassa – jak słusznie zauważył Piotrek : „Gdyby mi ktoś dawał taki jeden obraz za darmo, to może bym i wziął...”


Również plażowanie okazało się być dalekie od utopijnego obrazka – woda w Morzu Śródziemnym jest piekielnie słona, co sprawia, że nie sposób tam długo wytrzymać.

W nocy z 31 na 1 sierpnia przejechaliśmy autobusem do Logrono i z dworca autobusowego rozpoczęliśmy naszą pieszą wędrówkę do Santiago.


Gotowi do startu, autor zdjęcia: Piotr Batog

Pierwszy dzień dostarczył pewnego wyobrażenia na temat panujących tu warunków. Poranek był dość chłodny, jednak już przed południem robiło się upalnie. Apogeum zaczynało się około 13:00 i trwało aż do wieczora – w tych godzinach wszystko, co żywe (i mające odrobinę rozsądku), chowało się do cienia.



Typowy element hiszpańskiego krajobrazu

Tego dnia mieliśmy po południu burzę piaskową i słaby deszczyk. Po 28 km doszliśmy do albergue w miejscowości Najera. Wziąłem na siebie ugotowanie obiadu. Gdy ekipa dochodziła do siebie, ja ruszyłem na zakupy. Za 3 euro i 33 centy wydane ze wspólnej kasy przygotowałem obiad, którym najadło się do syta 8 osób i było to podobno nawet smaczne. Do dziś uważam tamten obiad za osobisty sukces ;-)


Nad miasteczkiem góruje przepiękne wzgórze z krzyżem na szczycie - taki miejscowy Giewont. Wspięcie się tam zajęło zaledwie 15 minut, a widok był zachwycający. Za to schodząc w dół, o mały włos nie wylądowałem na dachu kościoła (ostatecznie wylazłem gdzieś przez jakiś śmietnik) :D

Drugiego dnia pogoda z rana była prawdziwie niehiszpańska – deszczyk zacinał jak w Polsce pod koniec listopada – ale dzięki temu ruszyliśmy żwawo naprzód. Ja rozpędziłem się trochę za bardzo - niewiele brakowało, a przeszedłbym wioskę Grenon, w której mieliśmy nocować.


Na długo zapadła mi w pamięć atmosfera tego miejsca, zwłaszcza wspólne przygotowanie posiłku, a później dzielenie się między sobą doświadczeniami minionego dnia. Nigdy nie zapomnę też mrocznej pralni, umiejscowionej na poddaszu tuż nad sklepieniem kościoła.

Pralnia w Grenon, autor zdjęcia: Piotr Batog


Najbardziej jednak podobało mi się Albergue w Tosantos, gdzie dotarliśmy następnego dnia. Hospitaliero z języków obcych najlepiej znał niemiecki, i w tym języku wyjaśnił nam zasady, co brzmiało szczególnie zabawnie, gdy zapowiedział, że będzie strzelał do każdego, kto wstanie przed 6:00 rano.

Kto nie pracuje, ten nie je :-) Autor zdjęcia: Piotr Batog





Wieczorem poszliśmy razem z gospodarzem i innymi pielgrzymami do niezwykłego, wykutego w skale kościoła (dla zainteresowanych: Ermita de la Virgen de la Peña).





Potem była wspólna kolacja, podczas której gospodarz zarządził konkurs piosenki. Każdy kraj musiał coś zaprezentować, inaczej... „no breakfast” :->


Czwartego dnia dotarliśmy do Atapuerca, gdzie było tylko jedno albergue za 7 euro. Dziewczyny wybrały nocleg w luksusie, natomiast ja i Piotrek wzięliśmy tylko śpiwory i poszliśmy na pobliskie pola. Udało nam się wykąpać w jeziorze, choć z pewną obawą, gdyż było ogrodzone i wyglądało na rezerwat ptactwa wodnego.

Idealne miejsce na nocleg :-D

Nie był to ostatni kontakt z naturą: wieczorem kilka metrów obok nas przewaliło się stado owiec, wracające z pastwiska.

Wybrałem sobie idealną miejscówkę na oglądanie zachodu słońca – rzadko miałem w życiu okazję podziwiać tak piękne kolory.


Nocleg pod gołym niebem to ciekawe przeżycie, jednak panujący w nocy chłód i natrętne komary nie pozwalają wypocząć. Na szczęście następnego dnia do Burgos mieliśmy tylko kilkanaście kilometrów, dotarliśmy tam przed 11:00.

Albergue, do którego zmierzaliśmy, było zamknięte do 14:30, więc staliśmy pod nim nie wiedząc, co z sobą zrobić, gdy zza naszych pleców padło pytanie: „Jesteście może z Polski?”. Tak oto poznaliśmy panią Anię, która zaproponowała nam nocleg w swoim mieszkaniu, a zaraz po tym, jak się wprowadziliśmy, wyciągnęła nas do supermarketu. Zawarliśmy umowę, że pani Ania płaci za zakupy, a my ugotujemy obiad. Tym sposobem zjedliśmy wspólną ucztę z 5 kilo ziemniaków i 11 kilo schabowego.


Prawdziwa uczta w polskim stylu. Autor zdjęcia: Piotr Batog

Na skutek przeciążenia zwiedziliśmy w Burgos tylko katedrę ... Lecz cóż to za katedra! Można by się w nią wpatrywać całymi godzinami, i nie mieć dość.


Kawałek katedry w Burgos, trzeciej w Hiszpanii pod względem wielkości

Następnego dnia nastał w grupie pierwszy kryzys. Zatrzymaliśmy się awaryjnie w San Bol – schronisku położonym na środku pustkowia, bez łazienek, pryszniców i elektryczności.








Natychmiast z ogromną przyjemnością wykąpałem się w baseniku zasilanym lodowatą wodą ze źródełka. Woda była tak zimna, że podczas nurkowania mózg zamarzał ;-D Niestety, zrobienie prania w lodowatej wodzie nie było już takie przyjemne.

Autor zdjęcia: Piotr Batog


Siódmego dnia, ze względu na opłakany stan trójki dziewczyn doszliśmy tylko do Castrojeriz, a nazajutrz dziewczyny dojechały do nas autostopem do Pablacio de Campos, nie chcąc spowalniać reszty.




Tuż przed Castrojeriz, w tle: charakterystyczne ruiny zamku na szczycie wzgórza








Jedną z refleksji, jaka nasuwa się podczas wędrówki przez Hiszpanię, jest kondycja materialno-duchowa tego kraju. Mijane po drodze miasteczka pełne są ruin, w tym ruin nie tylko domów, ale i kościołów.

W drodze do Castrojeriz można napotkać chyba najbardziej spektakularny przykład. Ruiny katedry i klasztoru, przez które najzwyczajniej w świecie przebiega asfaltowa szosa, emanują przygnębiającym majestatem, przywodząc na myśl minioną potęgę Kościoła Katolickiego. Czy taka jest jego europejska przyszłość?




Tuż przed przekroczeniem granicy między Burgos a Palencią napotkaliśmy niezwykle gościnne albergue urządzone w starej kaplicy, gdzie poczęstowano nas drugim śniadaniem. Gospodarz pozwolił nam również odmówić jutrznię, a przed wymarszem udzielił nam specjalnego błogosławieństwa na dalszą wędrówkę.



Autor zdjęcia: Piotr Batog


W Pablacio de Campos, po pełnej emocji dyskusji podjęliśmy decyzję o podzieleniu grupy. Moje starania o to, abyśmy wszyscy wspólnie dotarli do Santiago, zostały pogrzebane przez argumenty Kasi, która musiała za wszelką cenę zdążyć na samolot, a przy aktualnym tempie najsłabszych uczestników nie było to możliwe.

Nie chcąc wybierać pomiędzy dwiema grupami oddzieliłem się od wszystkich. Postanowiłem realizować swój własny plan – wypełniać każdy dzień marszem, iść swoim własnym tempem, tak długo, jak tylko zdołam.


Ostatnie wspólne zdjęcie, autor: Piotr Batog

I tak o poranku poraz ostatni odmówiliśmy wspólną jutrznię, po czym pożegnaliśmy się. Ruszyłem przed siebie, czując prawdziwą wolność. 17-kilometrowy odcinek totalnego pustkowia przeszedłem za jednym zamachem, zatrzymując się tylko na Anioł Pański. Zgodnie z założeniem szedłem dalej, rozglądając się za kościołem, jako że była niedziela.


Tym sposobem dotarłem do Sahagun, pokonując 55 km. Zdążyłem idealnie na Mszę o 19:00.



Sahagun





Rano obudził mnie Chorał Gregoriański – nocowałem w klasztorze benedyktynów. Wyruszyłem wcześnie, mając do zrealizowania fajny pomysł – kilka kilometrów za Sahagun ukryłem przy drodze paczkę żelek dla mojej ekipy. Od tej pory kilka razy zostawiałem im małe prezenty – co sprawiało wielką frajdę obu stronom :->


Miejsce ukrycia żelków :-D


Spotkałem dwóch Polaków: Bartka i Piotrka, którzy minęli nas parę dni temu, ale teraz zwolnili z powodu kontuzji. Dowiedziałem się od nich, że po drodze nie ma żadnego taniego albergue – jedynie za 5-7 euro, aż do samego Leonu. Zmęczony po poprzednim dniu stwierdziłem, że nie dam rady poraz kolejny przejść 55 km...



... A jednak. Pomógł mi pewien Węgier, który wybrał się na Camino, aby zniszczyć swoje stare buty. Narzucił mi bardzo dobre tempo.

Leon: niby już, a jeszcze taki kawał..






Katedra w Leon



Tym sposobem drugą noc z rzędu spędziłem w klasztorze benedyktynów. Rano wyszedłem z lekkim opóźnieniem, czując, jak bardzo skrzywdziłem swoje nogi. Planowałem tego dnia zatrzymać się w San Martin i tak powinienem był zrobić. Niestety, zdecydowałem się dojść aż do Astorgi, pokonując 51 km.


Puente de Obrigo, po drodze z Leonu do Astorgi

Bezlitosny upał i strome podejścia na ostatnich kilometrach wycisnęły ze mnie resztki energii. Na dodatek zostałem bez jedzenia, planując zakupy w następnej miejscowości i za każdym razem napotykając zamknięte sklepy (siesta!).

Szedłem już ostatkiem sił, gdy nagle pojawił się przede mną stolik z kawą, herbatą i owocami. Jakiś wolontariusz rozbił obozowisko w cieniu stodoły. Poczęstował mnie kawałkiem melona, który złapałem w biegu i natychmiast zjadłem, nawet się nie zatrzymując. To było jak kropla paliwa, dzięki której dotarłem do celu.

Moje stopy po trzecim z kolei dniu z przejściem ponad 50 km



Zaraz po wzięciu prysznica wyszedłem na miasto. Katedra w Astordze była zachwycająca, niestety, przybyłem za późno, aby wejść do środka.








Katedra w Astordze




Godzina 6:00 rano. Kilkaset osób prawie w jednym momencie pakuje się i wyrusza w trasę... a ja dociskam stopery i śpię. Za jakiś czas zwlekam się na śniadanie do opustoszałej kuchni. Czuję się w miarę normalnie... jak na człowieka, który z 10-kilowym plecakiem w ciągu 3 dni przeszedł blisko 162 kilometry – dodajmy jeszcze: w hiszpańskim upale.

Przy śniadaniu poznaję Anię i Zosię. Dziewczyny natychmiast zorientowały się, że jestem Polakiem - jedynie Polacy jedzą na śniadanie jakieś gorące kubki zamiast czegoś porządnego ;-)

Niestety, wychodzimy jakoś oddzielnie i nie widzimy się w trasie.

Lejący się z nieba żar okazuje się niczym wobec „wywietrzników piekła”. Tak nazwałem miejsca, w których ziemia jest nagrzana do tego stopnia, że przechodząc przez nie można mieć skojarzenia z zaglądaniem do rozgrzanego piekarnika.

Tym odcinkom zawdzięczam ostrą migrenę, która zmusiła mnie do zatrzymania się w Rabanal, po przejściu zaledwie 20 km.

Ania i Zosia, które również nocowały w Rabanal, pomogły mi odbudować siły, częstując mnie swoim obiadem. Czułem się jak człowiek wracający do zdrowia po ciężkiej chorobie.

Samo albergue – Refugio Gaucelmo – jest jednym z tych, które najmilej wspominam. Prowadzą je wolontariuszki z Wielkiej Brytanii, w efekcie było to pierwsze schronisko, gdzie językiem urzędowym był angielski. Dla dopełnienia „brytyjskości” tego miejsca, o 17:00 wszyscy zostali zaproszeni na spotkanie przy herbatce i ciastkach.

Następnego dnia w chłodzie poranka pokonaliśmy niemalże „tatrzańskie” podejście na Cruz de Ferro, gdzie należało wyrzucić kamyk niesiony w czasie pielgrzymki. Gest ten symbolizował rozstanie z grzechami.Na szczęście miałem przy sobie kawałek szkła znaleziony w Castrojeriz.

Odmówiliśmy we trójkę jutrznię, po czym dziewczyny ruszyły dalej, a ja zająłem się poszukiwaniem miejsca na ukrycie prezentu dla mojej ekipy. Później, idąc z tyłu mogłem bez skrępowania objadać się jerzynami, których spore ilości rosły przy drodze.

W Molinaseca napotkaliśmy wspaniałe miejskie kąpielisko. Dziewczynom tak się spodobało, że postanowiły tu zostać. Jeśli chodzi o mnie: 7 euro za albergue przekonało mnie, żeby iść dalej – tutaj więc się pożegnaliśmy.


Od lewej: Ania, Zosia i ja, w tle kąpielisko w miejscowości Molinaseca


Niestety, Ponferrada, do której dotarłem, była punktem, gdzie zaczynały swoją wędrówkę całe tabuny pielgrzymów – tych mających krótkie urlopy. Dystans stąd do Santiago wynosi nieco ponad 200km, co stanowi minimum, aby uzyskać Compostelę. W efekcie prawie godzinę spędziłem stojąc w kolejce do albergue.


Ponferrada, zamek Templariuszy

Od tego miejsca Camino straciło swój urok. Tłumy ludzi, którzy przypominali już bardziej turystów niż pielgrzymów, budziły we mnie narastającą niechęć. Zapragnąłem uciec przed tą ciżbą.

Wyruszyłem o 6:00 rano, z chwilą otwarcia bramy. Czułem potężny przypływ energii – efekt dwóch dni regeneracji. Do miasta Villafranca szło się przyjemnie, polnymi drogami wiodącymi przez rozległe winnice.




Za miastem Villafranca zaczęła się męczarnia – szlak ciągnął się wzdłuż autostrady, ciasnymi dolinami otoczonymi przez góry. Powietrze poruszały jedynie przewalające się tiry, a cień sporadycznie rzucały drogowe wiadukty.

Jak można było tak zepsuć krajobraz?


Tuż przed wioską La Faba nastąpiła gwałtowna zmiana otoczenia. Na drodze pojawiło się strome podejście, które do złudzenia przypominało tatrzańskie szlaki. Przez chwilę nawet zwątpiłem we własne umiejscowienie w czasie i przestrzeni.

O ile w Rabanal albergue było urządzone po angielsku, o tyle w La Faba – po niemiecku. Niemiecki wolontariusz, po udręce związanej z odczytaniem i przepisaniem mojego imienia i nazwiska, wysłał mnie na nocleg do piwnicy, jako że miejsca w pokojach były już zajęte. Skasował przy tym 5 euro, co nie było miłe, zważywszy, że albergue uchodziło za parafialne.



Dobrą stroną noclegu w piwnicy było to, że już o 5 rano mogłem wyruszyć w trasę. Przedsięwzięcie było nieco szalone – potykając się przemierzałem po ciemku kamieniste ścieżki, aż o godzinie 6:30 wkroczyłem do Galicji.


Górska wioska La Laguna, kilka km do Galicji



Tuż przed wschodem słońca zatrzymałem się na małej górce przy Cebreiro, żeby zjeść śniadanie – mając przed oczami przepiękny widok na poranne kolory nieba.






Po stromym włażeniu przyszedł czas na złażenie – i tu mały szok: Galicja wydała się jakby zupełnie innym krajem. Ociekające brudem i zionące przeraźliwym smrodem galicyjskie wiochy zostawiają daleko w tyle polskie Kopydłowo. Na szczęście Camino wiodło od tej pory przeważnie klimatycznymi tunelami w mrocznej zieleni – błogosławiony cień stał się niemal nieodłącznym towarzyszem.


Po drodze z La Faby do Sarii:









Święty Jakub, Triacastela












Klasztor w Samos





Tego dnia przeżyłem przygodę, która znacznie podniosła mój poziom adrenaliny. W pewnym miejscu usłyszałem za plecami dźwięk, jakby coś niesamowicie ciężkiego zbliżało się do mnie z szybkością pociągu. Obróciwszy się, zobaczyłem pędzącego na mnie byka. Bez zastanowienia wskoczyłem na brzeg ścieżki. Na szczęście byłem tuż za rozwidleniem, a rozpędzone bydlę pobiegło inną drogą.

Kilkanaście metrów wcześniej był wąwóz, w którym, jak mi się zdawało, żaden człowiek nie byłby w stanie zejść bykowi z drogi. Ze zdziwieniem zobaczyłem, że wychodzą stamtąd pielgrzymi – ale po wyrazie ich twarzy i żywej dyskusji stwierdziłem, że jedynie centymetry dzieliły ich od spotkania z rogami.

Kilka godzin po tym wydarzeniu w panice rzuciłem się do ucieczki – jak się okazało, przed rowerzystą :-D

Saria

Droga do Sarii ciągnęła się niemiłosiernie. Gdy tam dotarłem, nie było już miejsca w żadnym albergue. W jednym z nich zapytałem o możliwość skorzystania z prysznica. - 3 euro – usłyszałem w odpowiedzi. Roześmiałem się facetowi w twarz i poszedłem umyć się przy jednym z ulicznych kraników – zależało mi na odświeżeniu się przed Mszą Świętą, tym bardziej, że była to uroczystość Wniebowzięcia NMP. Widząc moją bezceremonialność, inni „bezdomni” pielgrzymi poszli w moje ślady.

Po Mszy Świętej poszedłem dalej, pełen niechęci do tych wszystkich pseudopielgrzymów, którzy idą po kilkanaście km dziennie, po czym zatrzymują się i sterczą czekając na otwarcie schroniska. Dla tych, którzy wykorzystują cały dzień na wędrówkę, nie ma później miejsca, a przecież to oni są znacznie bardziej zmęczeni.

Kolejna smutna refleksja przyszła, gdy zobaczyłem zachowanie pewnej dziewczyny. Podczas rozdawania Komunii Świętej wzięła komunikant do ręki i zaczęła go jeść po kawałku, jak ciastko. Ksiądz musiał podejść do niej i wyjaśnić, jak należy przyjmować Ciało Chrystusa. Dziewczyna wraz ze swoimi rodzicami okazali jedynie lekkie zdziwienie, że ktoś się ich czepia.
Zacząłem zastanawiać się, czy Camino można jeszcze nazwać pielgrzymką? Czy to już tylko szlak turystyczny, przemierzany przez tłumy kompletnie obojętnych na religię ludzi, dla których Msza Święta stanowi jedynie dodatkową atrakcję?



Na horyzoncie pojawiła się majestatyczna chmura burzowa, smugi deszczu przesłoniły pobliskie góry, a między ziemią a niebem przeskakiwały pioruny. Szedłem przez pola i wioski, szukając schronienia przed nadciągającą ulewą.





Zatrzymałem się na 106,5 km przed Santiago, w przykościelnym gospodarstwie, mając nad sobą przedsionkowy daszek.

Spanie na kamiennej posadzce było skrajnie niewygodne, jednak kilka rzeczy ułożyło się jak w marzeniu – burza przeszła bokiem, a w nocy tuż koło mnie szalał nietoperz, pożerając wszelkie zbliżające się do mnie komary. I jak tu nie wierzyć, że Bóg nad tobą czuwa?


Dzięki gospodarzom, którzy obudzili mnie rano wyruszając samochodem do pracy, udało mi się wyjść w trasę już o 6:00.







Setny kilometr, odcinek Saria - Palas de Rei














Portomarin, kościół Świętego Mikołaja




Jedyną rzeczą, którą miałem w planach, była niedzielna Msza Święta. Tym sposobem doszedłem aż do Palas de Rei. I tu powtórka z rozrywki. Jedyne wolne noclegi: za 9 euro...




Palas de Rei. Widać, że jestem wkurzony?

Niestety, nie wiedziałem wtedy, że była jeszcze możliwość noclegu na sali gimnastycznej. Po Mszy ruszyłem dalej, i szedłem tak długo, aż zrobiło się ciemno.

Po drodze minąłem jeszcze jedno schronisko za 3 euro. Oczywiście, „completo”, ale zapraszali mnie do środka na poczęstunek. Pomyślałem – miło z waszej strony, ale ja muszę znaleźć sobie miejsce do spania!

Ostatecznie położyłem się około 22:00, kawałek dalej, na środku jakiegoś pastwiska. Do Santiago: 61 km...

W środku nocy kładę na twarz grubą warstwę kremu na komary, dzięki czemu nareszcie mogę zasnąć. Niestety, po chwili czuję na twarzy wilgoć – i to nie jakaś tam nocna mgła, ale regularny deszcz, chociaż wieczorem niebo było bezchmurne. O 4:00 słyszę, jak obok mnie przechodzą jacyś szaleńcy. Pół godziny później śpiwór mam już tak mokry, że decyduję się również wyruszyć w drogę.

Ciemno, pada coraz mocniej, a poranna mgła zatrzymuje światło czołówki. Próbuję iść, dodając sobie otuchy żelkami Haribo. Moje nogi są w stanie krytycznym. Poruszając się ślimaczym tempem, około 7:00 dochodzę do miasta Melide, które wygląda, jakby nocą wybuchły tu jakieś zamieszki. Ulice przypominają jeden wielki śmietnik. Podobno była „fiesta” (?!)

Tuż za Melide spotykam Hiszpankę, która mówi mi „Hello!” Okazuje się, że spotkaliśmy się już dwukrotnie: w Tosantos oraz w Astordze.
No i co? Wcale szybko nie idę. A w każdym razie – nie tylko ja.

Santiago coraz bliżej






Planowałem tego dnia przejść 20, góra 30 km. Przeszedłem 56. Około godziny 20:30 dotarłem do Europejskiego Centrum Pielgrzymów im. Jana Pawła II w Monte do Gozo.






Ostatnie kilometry przed Monte do Gozo. Zaraz umrę..


Centrum pielgrzyma okazało się być wspaniałym miejscem na ostatni nocleg przed Santiago, zwłaszcza jeśli jest się Polakiem – ośrodek jest prowadzony przez niezwykle gościnnego księdza Romana, który zwyczajowo zaprasza swoich gości na kolację złożoną z typowo polskich dań.









Pomnik na wzgórzu Monte do Gozo





Ja również zostałem zaproszony, razem z grupą rowerowych pielgrzymów z Wrocławia. I nagle okazało się, że siedzę naprzeciwko Marcina, z którym 3 lata wcześniej byłem na obozie w Białym Dunajcu w chatce Redemptora.

Po tak nieprawdopodobnym zdarzeniu jak nasze spotkanie tu, na końcu świata, należałoby oczekiwać, że nic niezwykłego nie wydarzy się już we wszechświecie do końca jego istnienia... Choć taka właśnie refleksja nachodziła mnie już bardzo często – na tyle często, abym przestał wierzyć w to, że światem rządzi wyłącznie rachunek prawdopodobieństwa.

Wieczorem, po zjedzeniu kolacji, zmusiłem się jeszcze, by zrobić pranie. Zajęło mi ono około godziny, a kiedy skończyłem, było już ciemno. Chyba jeszcze nigdy nie byłem tak wyczerpany, jak po tamtym dniu.


Następnego dnia nadeszła wreszcie ta chwila – zakończenie pielgrzymki. Do celu pozostało 5 km.

Wstałem późno, odmówiłem jutrznię pod pomnikiem na szczycie do Gozo. Było niesamowicie zimno, a świat spowijała mgła jak z „Silent Hill”.




Takiż właśnie widok katedry w Santiago o zamglonych konturach ukazał mi się, gdy dotarłem na plac przed katedrą.




Pod biurem pielgrzyma stawiłem się równo w godzinę otwarcia, czyli 9:00. Czekało już kilkadziesiąt osób, dzięki czemu stojąc w kolejce zdążyłem zjeść śniadanie.




Wreszcie przyszła kolej na mnie. I tu zostałem poddany próbie nerwów. Pani obsługująca jedno ze stanowisk nie chciała mi uwierzyć, że pokonywałem codziennie tak duże odcinki trasy. Stwierdziła, że poprzedniego dnia po prostu pojechałem autobusem, tym bardziej, że z Palas de Rei nie miałem żadnej pieczątki.

Jakoś udało mi się wyjaśnić, że nie zawsze spałem w albergue, oraz że pokonywanie 50 km dziennie jest dla mnie osiągalne. Wydała mi Compostelę, ale wciąż nie była do końca przekonana. To trochę rozbiło mnie psychicznie – poczułem się jak jakiś przestępca.

Gdy jadłem drugą połowę śniadania, mgła wyparowała i zapanowała typowa hiszpańska pogoda, zaś ulice Santiago zapełniły się ludźmi. Szukałem schronienia w katedrze, ale tu, wbrew oczekiwaniom, atmosfera wcale nie sprzyjała wyciszeniu i modlitwie. Co chwila na tle Chorału Gregoriańskiego rozlegał się głos przypominający o zachowaniu ciszy. Tłumy turystów milkły wtedy na jakieś 10 sekund, po czym powracał gwar targowiska.

Wejście do katedry 45 minut przed Mszą było dobrym pomysłem – udało mi się zająć miejsce naprzeciw głównego ołtarza. Na początku Mszy podczas wyczytywania przybyłych tego dnia pielgrzymów z satysfakcją udało mi się wyłowić słowa „Jeden pielgrzym z Polski, miejsce staru: Logrono”. Mszę Świętą celebrował niemiecki biskup przybyły do Santiago z grupą młodzieży, dzięki czemu rozmiałem odrobinę z kazania.

Przeciskając się przez tłum turystów wyszedłem z katedry i stanąłem na środku placu...
I co teraz?
Z jednej strony czułem wielką radość z ukończenia Camino. Zarazem jednak otwarła się przede mną straszliwa pustka.






Cel, do którego dążyłem przez dwa i pół tygodnia, pokonując 600 km, został wreszcie osiągnięty.





Czując przytłaczające zagubienie, wydostałem się z zatłoczonego placu. Przypadkiem trafiłem do parku, gdzie, o dziwo, nie było żywej duszy. Spędziłem tam chwilę, robiąc tosty na słońcu i planując dalszą wędrówkę – postanowiłem już następnego dnia wyruszyć nad ocean, tam gdzie szlak pielgrzymkowy urywa się wraz z lądem.

Przed powrotem do Monte do Gozo zahaczyłem jeszcze o jeden park, szukając jak najlepszego widoku na katedrę. Tuż obok na ławce dosiadła się jakaś hiszpańska rodzina. Poczęstowałem dzieci żelkami. W zamian ich mama podarowała mi kawałek czegoś, co przypominało skrzyżowanie pizzy z kanapką. Okazało się, że to słynny miejscowy przysmak – placek z plasterkami ośmiornicy. Muszę przyznać, że był nawet smaczny, choć bez jakichś rewelacji (jak dla mnie, za mało ostry).

Nazajutrz po raz trzeci pokonałem odcinek pomiędzy Monte do Gozo i Santiago, po czym ruszyłem dalej, mając w planach dotrzeć najpierw do Fisterry, a następnie do Muxii.

Idąc poczułem, jak odżywa klimat Camino. Na trasie, która wbrew moim obawom była świetnie oznakowana, napotkałem bardzo niewielu pielgrzymów.

Nocowałem w mieście Negreira, na szkolnej sali gimnastycznej, jakoże jedyne albergue było już „completo”. Warunki wcale nie były złe, jak na darmowy nocleg.

Ogólne wrażenie, jakie wyniosłem z tego miejsca: Negreira to miasto barów i supermarketów. Wygląda to tak, jakby w jednym miejscu zgromadzono ogromną liczbę dużych sklepów, tak aby ludność z okolicznych wiosek mogła tu przyjeżdżać i robić zakupy. Nawet ja wydałem tu trochę kasy, skuszony niskimi cenami, choć miałem jeszcze odpowiedni zapas prowiantu.

Następnego dnia opuściłem salę gimnastyczną jako ostatni – co było dobrym posunięciem, gdyż od samego rana było zimno i padał deszcz, a rozpogodziło się po południu, kiedy większość przemokniętych pielgrzymów postanowiła się przedwcześnie zatrzymać.

Odcinek Negreira - Olveiroa, jedno z ostatnich zdjęć, jakie udało mi się zrobić


Po drodze spotkałem Austriaka, który rozpoczął Camino ze swojego domu w Insbrucku. Wystartował 5 maja, a więc maszerował już od ponad trzech miesięcy. Jakby tego było mało, ostatniego dnia przed Santiago pokonał 64 km. A zatem nie jestem wcale największym hardkorowcem na tej trasie ;->

Albergue w Oveiroi, do którego dotarłem, było zorganizowane w nietypowy sposób – obejmowało kilka sąsiadujących ze sobą kamiennych chatek, przy czym kuchnia, pralnia i łazienki były rozmieszczone w różnych miejscach. Wspominam to miejsce dość sympatycznie, wyjąwszy ten okropny wiejski smród.

Należy również zwrócić uwagę na niektóre żyjątka. Obudziwszy się rano zobaczyłem pajączka wielkości ludzkiej dłoni, przyczepionego do ściany tuż nad moją głową. Natomiast szykując się do śniadania odkryłem, że jakieś zwierzątko (mam nadzieję, że nie ten pajączek) nadgryzło jeden z moich rogalików schowanych w plecaku (przegryzając się wcześniej przez foliowe opakowanie).

Tuż za Olveiroą moim oczom ukazały się zapierające dech w piersiach widoki. Potężne wiatraki, górujące ze szczytów wzniesień ponad rozpraszającą się poranną mgłą, robiły naprawdę spore wrażenie. W górzystym terenie, przez który prowadził szlak, miałem również okazję zaobserwować widmo Brockenu.

W miarę, jak ubywało kilometrów do Fisterry, widoki stawały się coraz piękniejsze. Od pewnego momentu droga wiodła bezleśnymi grzbietami, dzięki czemu nic nie ograniczało ogromu przestrzeni, jaką ogarniał wzrok.

W momencie, gdy poraz pierwszy ocean wyłonił się w całej swojej okazałości, zrobiłem zdjęcie – i było to ostatnie zdjęcie, jakie wykonałem swoim aparatem. Wszystkie trzy akumulatorki były rozładowane, a ładowarka została w domu.

W efekcie najpiękniejszy z widoków, jakie przytrafiły mi się na Camino – widok na przylądek Finisterry – pozostanie w mojej głowie wyłącznie jako wspomnienie.

Szedłem, aż ląd się skończył, a dalej był już tylko ocean. Słupek oznaczony „0,00 km” został za plecami.

Zszedłem bardzo nisko, tam gdzie reszta ludzi nie odważyła się schodzić. Warto było poczuć bezpośrednią bliskość potężnych prądów morskich, omiatających ten wystający skrawek lądu. Mógłbym bez końca wpatrywać się w potężne, spienione fale, rozbijające się o skały.

W końcu nie wytrzymałem – musiałem mieć stąd jakieś zdjęcie. Udało mi się przekonać pewnego hiszpańskiego turystę, że zrobię zdjęcie przy użyciu jego aparatu, umieściwszy w nim moją kartę pamięci. Dzięki temu mam teraz te dwie fotki :-)










Finisterra - tam, gdzie kończy się ziemia.


Przybyłem do Fisterry dość późno, nie liczyłem więc na miejsce w albergue. Odnalazłem szlak wiodący do Muxii i przeszedłem nim parę kilometrów, a gdy zapadła noc, położyłem się jak zwykle na jakimś polu.

Droga do Muxii była oznakowana dość kiepsko, w efekcie wielokrotnie zbaczałem ze szlaku. Na szczęście jakimś cudem zawsze udawało mi się go ponownie odnaleźć.

Spotkałem bardzo niewielu wędrowców. Jeden z nich przekazał mi cenną informację: aby przenocować w Muxii, konieczna jest pieczątka z miejscowości Lires, świadcząca o tym, że odcinek został pokonany pieszo. Szukając Lires, zabłądziliśmy w jakimś lesie, po czym zupełnie przypadkiem udało nam się trafić do celu.

Za Lires czekała nie lada atrakcja – przejście przez strumień wiodące po kamiennych blokach, z których prawie wszystkie były poniżej poziomu wody. Dla osoby w sandałach, jak ja, było to orzeźwiające urozmaicenie. Gorzej mieli ci w treckingach ;-D

Do Muxii dotałem dość wcześnie. Zakochałem się w tym miejscu już od momentu, w którym ujrzałem pierwsze domy. Miasteczko dzięki swojemu usytuowaniu stanowi jakby miniaturkę Fisterry, ale według mnie jest znacznie bardziej urokliwe.

Również albergue wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Za 3 euro pielgrzym ma możliwość przenocować w nowoczesnym, świetnie wyposażonym i niezwykle przestronnym budynku. Można powiedzieć: zupełnie inny standard.

Wybrawszy się na obchód, odnalazłem wspaniałe sanktuarium, wybudowane na skałach w bezpośrednim sąsiedztwie szalejącego żywiołu. Widok spienionych fal rozbijających się o skały przypominał tysiące hektolitrów mleka rozlewającego się po kamieniach.

Tym razem poprosiłem hiszpańskiego turystę (zawsze jest jakiś pod ręką ;-), aby zrobił mi zdjęcie na tle fal, po czym podałem mu mój e-mail. Niestety, do tej pory nie doczekałem się żadnej wiadomości.

W to samo miejsce kilka dni później udał się Piotrek razem z dziewczynami. Oto zrobione przez niego zdjęcia:









Muxia, widok na miasto, autor: Piotr Batog










Sanktuarium Nosa Señora da Barca, autor: Piotr Batog










Latarnia morska na samym czubku przylądka, autor: Piotr Batog




Po dłuższym czasie udało mi się oderwać wzrok od oceanu. Wybrałem się na oddaloną o półtora km plażę, którą upatrzyłem sobie po drodze z Fisterry. Wszedłem do wody pomimo ogromnych fal (Hiszpanie, którzy wypoczywali na tej samej plaży, nie odważyli się pójść w moje ślady).

Susząc się na kamieniu, osiągnąłem nareszcie stan najwyższej błogości. Z całą siłą dotarła do mnie świadomość, że osiągnąłem swój ostateczny cel – dotarłem wreszcie na koniec świata, i po tych wszystkich trudach nadszedł upragniony czas odpoczynku - opalałem się na hiszpańskiej plaży niczym jakiś szalenie bogaty snob. Dla tych 30 minut wylegiwania się przy szumie oceanu warto było przez 22 dni toczyć zmagania z kilometrami.

Po plażowaniu udałem się do centrum informacyjnego, gdzie uzyskałem coś w rodzaju Composteli – dokument potwierdzający ukończenie przeze mnie drogi św. Jakuba i dotarcie do Muxii.

Następnego dnia wyruszyłem w drogę dopiero o 13:00, po niedzielnej Mszy Świętej, która odbyła się w tym przepięknym sanktuarium nad oceanem.

Odcinek pomiędzy Muxią a Olveiroą był chyba najgorzej oznakowany na całym Camino. Błądziłem prawie bez przerwy, i dopiero około 21:30 dotarłem do rozwidlenia szlaków. Godzinę później, pogrążony w totalnych ciemnościach, położyłem się spać na wzgórzu, tuż pod jednym z potężnych wiatraków, które podziwiałem dwa dni wcześniej.

Owo specyficzne miejsce, które sobie wybrałem, miało zasadniczą zaletę – na tej wysokości gromadziły się masy ciepłego powietrza, zapewniając ochronę przed nocnym chłodem. Powietrze było również suche oraz pozbawione złośliwych owadów.

Niestety, najbliższy z wiatraków był ustawiony do mnie profilem – i chyba dlatego wywoływane przezeń powietrzne wiry wytwarzały odgłos, jakby tuż nad moją głową przelatywało sto odrzutowców. Ten potężny dźwięk kilkakrotnie wyrywał mnie ze snu. Dopiero w środku nocy wiatrak zmienił ustawienie i dźwięki ucichły.

O 6:00 padający deszcz zmusił mnie do szybkiego wyruszenia w trasę. Wychodzący z Olveiroi pielgrzymi, których mijałem idących z naprzeciwka, zachodzili w głowę, skąd się tu wziąłem o tej porze.

Dzień ten zapamiętam jako jeden z najbardziej ponurych w moim życiu. Pomimo tego, że wracałem tą samą drogą, zgubiłem się. Padający deszcz nasilał się z każdą minutą, było przeraźliwie zimno, a gęsta mgła ograniczyła widoczność do kilkunastu metrów. Przez ponad godzinę błąkałem się po polnych drogach, pozbawiony jakichkolwiek punktów odniesienia.

Żadnego domu, żadnej szosy, nawet żadnego drzewa. Ogarnęła mnie prawdziwa rozpacz. Każdy krok, który wykonywałem, zdawał się pozbawiony sensu, i jedynie perspektywa zatrzymania się na środku pola i moknięcia przy zacinającym deszczu sprawiała, że szedłem dalej.

Wreszcie trafiłem do jakiejś wioski, gdzie spędziłem dwie godziny na ławeczce osłoniętej blaszaną budką, walcząc z poczuciem totalnej beznadzieji. Dwie rzeczy dodały mi sił – modlitwa i kanapka z sardynką.

Wycieńczony fizycznie i psychicznie, dotarłem do Negreiry dopiero około 19:00. Wiedząc, że nie ma sensu pytać o nocleg w albergue, udałem się wprost do sali gimnastycznej.

Poranek był tak zimny, że mając na nogach jedynie sandały przestawałem czuć palce u stóp. Na szczęście wkrótce zrobiło się pięknie i ciepło.

Do Santiago dotarłem około 14:00 i od razu zupełnie przypadkiem spotkałem Piotrka, który zwiedzał miasto, dotarłszy tu nieco wcześniej niż dziewczyny. O 16:00 spotkaliśmy się wszyscy razem na placu przed katedrą. Tym sposobem po 2 tygodniach ekipa połączyła się na nowo. Brakowało tylko Kasi, która poprzedniego dnia odleciała do Polski.

Po wizycie w katedrze grupa udała się do biura pielgrzyma po Compostele, po czym wróciliśmy do Monte do Gozo. Postanowiłem nie jechać autobusem – ruszyłem z buta razem z plecakiem, taszcząc dodatkowo dość spore zakupy. Był to mój ostatni odcinek Camino, pokonany pieszo z pełnym bagażem.

Etap „pielgrzymkowy” dobiegł końca. Po wspaniałym, przygotowanym przez Piotrka śniadaniu złożonym z ogromnej jajecznicy poszliśmy na Mszę Świętą do katedry, a następnie rozpoczęła się „pielgrzymka” po sklepach z pamiątkami. Kupując koszulkę za 11 euro i parę innych drobiazgów wydałem 10 % całej kasy, jaką przeznaczyłem na Camino.

Po obiedzie zjedliśmy razem ekskluzywne lody, ufundowane przez proboszcza parafii, do której należy Piotrek i Ola. Był to chyba najdroższy deser jaki w życiu jadłem (w przeliczeniu ceny na jednostkę masy).


Autor: Piotr Batog

Następnego dnia miałem wyruszyć w drogę – autostopem do Paryża. Przesunąłem jednak plany o jeden dzień, gdyż na Mszy dla pielgrzymów miało się pojawić słynne kadzidło.

I pojawiło się. Każdy, kto widział je na własne oczy, wie jak ogromne robi wrażenie. Nie było chyba osoby, która by nie wstrzymała oddechu na ten widok.



















Autor obu zdjęć: Piotr Batog


Po powrocie do Monte do Gozo rozpocząłem przygotowania do mojej szalonej podróży. Mapę Hiszpanii wraz z oznaczeniami autostrad przerysowałem sobie z GoogleMaps. Totalna prowizorka - aż chciało mi się śmiać, gdy uświadomiłem sobie, na co się porywam – zamierzałem w ciągu 3 dni przemierzyć pół Europy, nie wydając ani centa. Ograniczenie czasowe było dość istotne – za trzy dni zaczynałem studia na uczelni pod Paryżem.

W rozpoczęciu wędrówki pomógł mi ksiądz Roman, podwożąc mnie około 10 km do miejsca, w którym bez problemu złapałem stopa aż do samego Leonu. Jadąc wraz z hiszpańskim dostawcą w kierunku przeciwnym do Camino czułem się, jakbym oglądał film przewijany do tyłu. Patrząc na znajomne miejsca, mijane teraz z olbrzymią prędkością, mogłem wracać myślami do poszczególnych etapów mojej wędrówki.

Leon okazał się autostopową pułapką. Wysiadłem w miejscu, przez które przewijało się mnóstwo aut, jednak dopiero po przejściu kilku kilometrów znalazłem miejsce, gdzie mogłem liczyć na zatrzymanie się jakiegoś samochodu.

Jakaś para zaproponowała mi podwózkę do Mansilla de las Mulas, skąd ich zdaniem miałem najlepszą możliwość, aby łapać stopa do Burgos. Wysadzili mnie na stacji benzynowej, która jak się okazało, była na jakimś ślepym końcu.

Poraz kolejny musiałem przejść kilka kilometrów, aż znalazłem miejsce tak idealne, że aż byłem z niego dumny. I rzeczywiście, nie czekałem dłużej niż kwadrans, aż zabrał mnie samochód dostawczy Carrefoura.

Gdy dotarłem do Burgos, dzień miał się już ku końcowi. Moją jedyną nadzieją była pani Ania, która ugościła nas na początku pielgrzymki. Niestety, nie zastałem jej w mieszkaniu. Poszedłem więc do katedry, by podziękować Bogu za udany dzień i bezpieczną podróż, a przy okazji jeszcze raz zachwycić się pięknem tego architektonicznego arcydzieła.

Na koncie mojego telefonu zostało kilka złotych. Postanowiłem zaryzykować i zadzwoniłem do pani Anii. Z ulgą usłyszałem w słuchawce jej głos.

Przyjęła mnie równie gościnnie, co poprzednio, a następnego dnia pomogła mi wydostać się z Burgos, podwożąc poza miasto. Gdyby nie to, nie miałbym żadnych szans na dalszą podróż – nie jestem w stanie wyobrazić sobie pieszej wędrówki poprzez plątaninę autostrad na wyjeździe z miasta. Poraz kolejny pani Ania okazała się darem niebios.

Z miejsca, w którym się pożegnaliśmy, dosyć szybko udało mi się złapać stopa do San Sebastian – miasta położonego tuż przed francuską granicą. I tutaj utknąłem na dobre. Przez prawie 5 godzin przedzierałem się przez niekończące się tereny miejskie, próbując złapać stopa do Bordeaux.

Dopiero po przejściu jakichś 10 km wydostałem się z labiryntu dróg i odnalazłem wylotówkę, którą większość samochodów rzeczywiście zmierzała do Francji. Mimo to czekałem prawie godzinę, zanim zlitował się nade mną pierwszy kierowca.

Nauczony tym doświadczeniem, poprosiłem podwożących mnie Francuzów, aby wysadzili mnie na ostatniej stacji benzynowej przed Bordeaux. Gdybym wysiadł w środku miasta, wydostanie się z niego zajęłoby mi chyba kilka dni – na mapie Francji, której byłem szczęśliwym posiadaczem, Bordeaux zdawało się kilkanaście razy większe niż San Sebastian.

Miejsce, w którym wysiadłem, było jednym wielkim postojem zarówno dla pojazdów osobowych, jak i dla tirów. Zacząłem szukać polskich tablic rejestracyjnych. Niemal natychmiast spotkałem grupę polskich kierowców. Dowiedziałem się od nich, że nie mam szans na transport do Paryża - następnego dnia była niedziela, a więc od 22:00 wszystkie ciężarówki obowiązywał zakaz poruszania się po autostradzie. Mogłem ewentualnie próbować złapać jakąś chłodnię – chłodnia nic sobie nie robi z zakazów, bo towar musi dowieźć na czas. Postanowiłem jednak zatrzymać się na noc i dopiero rano kontynuować podróż.

Zamiast szukać sobie jakichś krzaków do spania dałem się wciągnąć w rozmaite opowieści i dyskusje z kierowcami. Staliśmy tak razem, rozmawiając i popijając żubrówkę z colą, aż zrobiła się północ. Dopiero kiedy zdjąłem plecak, zdałem sobie sprawę, jak słabą mam głowę do wódki.

Widząc, w jakim jestem stanie, jeden z kierowców – Paweł – zaproponował mi nocleg w kabinie swojego tira. Tym sposobem kolejną noc spędziłem w luksusowych warunkach. Niesamowite, jakich wspaniałych ludzi można spotkać na swojej drodze, jeśli tylko zaufa się Bożej Opatrzności.

Wstałem dopiero o 10:00. Długi sen i kawa, którą poczęstował mnie Paweł, pozwoliły mi od razu zacząć działać. Nie miałem czasu do stracenia – chciałem zdążyć na Mszę w polskim kościele w Paryżu.

Francuscy kierowcy wyjeżdżający z postoju okazali się wyjątkowo obojętni. Czekałem godzinę, aż w końcu zabrał mnie pewien Marokańczyk.

Miałem dużo szczęścia – trafiłem na szalonego kierowcę :-D Osiągaliśmy takie prędkości, że musiałem zamykać oczy, ale dzięki temu już późnym popołudniem przeciskaliśmy się przez korek na wjeździe do Paryża.

Mój arabski przyjaciel nie mógł mnie zawieźć do samego Paryża, gdyż zmierzał do Wersalu. Gdy tam dotarliśmy, poszedł ze mną na stację, kupił dla mnie bilet i zaprowadził na peron, wskazując z której strony zatrzyma się pociąg do Paryża.

I tak oto zawdzięczam mu ocalenie – człowiekowi, którego pewnie omijałbym szerokim łukiem, gdybym go zobaczył na ulicy.

Wysiadłem na dworcu Montparnasse, gdzie natychmiast wziąłem taksówkę, nie licząc się z kosztami, aby tylko zdążyć do kościoła Wniebowzięcia NMP na Mszę o 19:30.

Udało się – dotarłem do celu punktualnie, z dokładnością co do minuty. Autostop okazał się bardziej punktualny niż linie lotnicze :-D

Wspaniale było znów uczesniczyć we Mszy Świętej odprawianej w języku polskim. Po jej zakończeniu, jakoże nie miałem jeszcze w Paryżu żadnego zakwaterowania, spotkałem się w zakrystii z księdzem, prosząc o nocleg.

W ten sposób moją pierwszą noc w Paryżu spędziłem w polskiej parafii.


Od tego momentu mijają właśnie 2 miesiące, jednak wciąż trudno mi uwierzyć w niektóre z opisanych tu wydarzeń. Trzy elementy sprawiają, że gdy powracam myślami do tych przygód, czuję, jak moje serce szybciej bije. Po pierwsze - wiele z nich było tak nieprawdopodobnych, że wykraczały poza moje wszelkie oczekiwania. Zarazem jednak gdyby sprawy potoczyły się inaczej - byłoby ze mną bardzo kiepsko. Trzecia rzecz - i najważniejsza - nic by się nie udało, gdyby nie wyłamująca się poza wszelkie normy życzliwość spotkanych na drodze ludzi. To ich bezinteresowna pomoc wielokrotnie wybawiła mnie od nie lada kłopotów.


Szczególnie czuję się zobowiązany podziękować:

pani Ani z Burgos,

moim jednodniowym towarzyszkom wędrówki: Ani oraz Zosi,

księdzu Romanowi z Monte do Gozo,

Pawłowi, kierowcy tira,

oraz wszystkim kierowcom, którzy nie bali się mnie zabrać ze sobą, a szczególnie koledze z Maroka.


Dziękuję również Piotrkowi, który całą pielgrzymkę zorganizował. Gdyby nie to, że rok wcześniej, w sierpniu 2008, wędrując przez Góry Bardzkie spotkałem go przypadkiem w Bardzie Śląskim, nigdy nie dowiedziałbym się o czymś takim jak Camino, i z całą pewnością zupełnie inaczej spędziłbym te wakacje.

Wypada mi również podziękować pozostałym uczestnikom wyprawy: Agnieszce, Ali, Asi, Justynie, Kasi oraz Oli. Prawda jest taka, że gdyby nie ich specyficzne poczucie humoru, którego nie byłem w stanie wytrzymać, pewnie nie odłączyłbym się od grupy.

A dzięki temu, że od 9 dnia wędrowałem samotnie, miałem możliwość poczuć Camino z całą mocą - dotarłem do granic swoich możliwości, zagłębiając się jednocześnie w prawdziwie duchowe przeżywanie tego czasu. Jakoże są to moje prywatne doświadczenia, nie opiszę ich w tej relacji. Niech jednak czytający to wiedzą, że moja pielgrzymka nie była wyłącznie wycieczką krajoznawczą albo rajdem ekstremalnym. I czuję w związku z tym ogromną satysfakcję.

Na koniec muszę przyznać rację stwierdzeniu, że:

Kto raz wybrał się na Camino, ten będzie musiał tam kiedyś powrócić.





Odkąd pielgrzymka dobiegła końca, myślę wciąż o tym, by w czasie wakacji znaleźć przynajmniej dwa tygodnie...

aby powrócić na te bezkresne przestrzenie.