wtorek, 14 września 2010

Nevada hardcore



My thoughts are bothering me
There's no sleep this night
Will I be strong enough to rule the land?


Przepraszam, czy wie pan może, skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko? - Pytam w tym gigantycznym mieście, gdzie każdy ma samochód, a komunikacja miejska jest mniej więcej na tym samym etapie rozwoju, co nogi u padalca. Facet wskazuje mi pusty parking, który dopiero co obszedłem dookoła, z małym budynkiem w środku. To tam można kupić bilet na przejazd. 15 dolarów - cena trochę zbija z pantałyku, no ale co zrobić?

W ogromnym klimatyzowanym autobusie, który pojawił się jakiś czas później, oprócz mnie i kierowcy podróżuje tylko 1 pasażer. Po 40 minutach docieramy na gigantyczne lotnisko, gdzie za pomocą kolejki udaje mi się przedostać na właściwy terminal. Mam tylko bagaż podręczny, a w nim, między innymi, zwinięty w rolkę plecak oraz namiot. O dziwo, ten ostatni przechodzi kontrolę bez najmniejszych problemów, pomimo że zawiera kilkanaście śledzi, które spokojnie mógłbym wykorzystać do porwania samolotu i rozbicia go o któryś z wieżowców w downtown.

Siedzę na środkowym fotelu, nie mam więc dostępu do okna - tym razem ze zdjęć lotniczych nici. Tuż przed wylądowaniem w Phoenix pilot informuje nas, że temperatura powietrza wynosi 116 stopni Fahrenheita. Jedyne, co pamiętam, to że 100 odpowiada ciepłocie ludzkiego ciała, więc 116 to już byłaby w Polsce klęska żywiołowa. W rękawie łączącym samolot z terminalem czuję na twarzy i rękach, jak promieniowanie cieplne emitowane przez blachę parzy mi skórę. Istny piekarnik!



Phoenix, piekło Arizony









Wędrówka po lotnisku w poszukiwaniu prezentu dla moich hostów powoduje, że dostaję lęku przestrzeni. W tym kraju wszystko jest duże, to rzecz powszechnie wiadoma - ale co innego o tym słyszeć, a co innego się przekonać na własnej skórze. Wystarcza mi czasu akurat na tyle, aby kupić czekoladki i wrócić w odpowiednie miejsce. Wsiadam w następny samolot i opuszczam Arizonę na rzecz Nevady.

Po wylądowaniu w Las Vegas próbuję wydostać się z lotniska i dotrzeć do miejsca, które mam zaznaczone na mapie z Googla. Okazuje się to nie lada wyzwaniem, głównie za sprawą wielopiętrowego parkingu, wciśniętego między wyjście z terminalu a plątaninę dróg szybkiego ruchu pozbawionych chodnika. Las Vegas wita mnie suchym pustynnym powietrzem, które niemal natychmiast wywołuje u mnie ból i łzawienie oczu. Przez dwa miesiące przyzwyczaiłem się zdecydowanie do wilgotnego klimatu panującego w Houston. Trudno jest teraz przestawić się z kondensacji na ewaporację.

Las Vegas - już na lotnisku możesz zacząć oddawać się hazardowi











Las Vegas, pierwsze zwiedzanie po wydostaniu się z lotniska












Półtorej godziny mija mi na błądzeniu w poszukiwaniu wejścia na terytorium, gdzie znajduje się mój nocleg. W końcu udaje się. Drzwi są zamknięte, więc siadam i dzwonię. Na szczęście, Kamil i jego koledzy będą za 10 minut.

Cieszę się, że kontakt nie okazał się spalony i mam gdzie spać tej nocy. Kamil, Rafał i Szymon są bardzo gościnni, dostaję luksusowy materac z gąbki, prześcieradło i kocyk. Czegóż chcieć więcej? A ktoś kiedyś narzekał mi, że zagranicą Polacy sobie nie pomagają.

Jestem przestawiony o 2 godziny, więc wstaję wcześnie, gdy wszyscy jeszcze śpią. Postanawiam wybrać się do kościoła, jako że jest niedziela. Holy Family Catholic Church, który mam zaznaczony na mapie, okazuje się być piekielnie daleko. Wędrówka w jedną stronę zajmuje mi półtorej godziny. Po Mszy Świętej wypijam chyba litr wody z kranika przy łazience, zanim ruszam w drogę powrotną.

Ruszam na śniadanie do knajpki Einstein Bros. Bagels na przeciwko University of Nevada. Zamawiam kanapkę z jajkiem i serem. Przez pomyłkę odbieram nie swoje zamówienie, jednak obsługujący stwierdza, że to jego wina, i w efekcie dostaję gratisowy posiłek. Wychodzę syty i zadowolony, mając świadomość, jak bardzo przyda mi się każda dodatkowa kaloria.

Kupuję prowiant i wodę, dużo wody. Wracam, przepakowuję się, i wyruszam ponownie, tym razem do supermarketu Target, w poszukiwaniu karimaty, której nie chciałem przewozić samolotem, żeby zmieścić się w bagażu podręcznym. Niestety, w całym gigantycznym sklepie nie ma niczego, co odpowiadałoby normalnej, podróżniczej karimacie. Pomyślałem: trudno, będę spał na plecaku. Żeby nie wracać z pustymi rękami, kupuję żelki Haribo.

Po powrocie czuję się wyczerpany i, co przerażające, bolą mnie nogi! A przecież najgorsze dopiero przede mną.

Kamil, Rafał i Szymon wyszli na miasto, wrócą bardzo późno. Po wpisaniu kodu, który dostałem od Szymona, drzwi od mieszkania nie otwierają się. Postanawiam tym razem nie robić zamieszania i nie dzwonię. Zamiast tego wyruszam na zwiedzanie miasta.

Las Vegas robi wrażenie. Co prawda, formalnie to jeden wielki kicz, gdzie powtarza się do znudzenia dziwaczny pomysł: skopiować jedno z najbardziej znanych miejsc świata i odtworzyć je na środku pustyni. Ale trzeba dodać, że jest to kicz monumentalny. Kopie są przeważnie w skali 1:1, jedynie wieża Eiffla i Statua Wolności zostały zminiaturyzowane do skali 1:2. A wszystko to możliwe dzięki niewyobrażalnej kasie, którą zostawiają miliony ludzi w kasynach i hotelach. To miasto to gigantyczny pomnik Ludzkiej Próżności, postawiony przez Ludzką Naiwność.



Epicentrum Ameryki







































Po obejściu centrum miasta wracam pod drzwi mieszkania i czekam. Planowałem się przespać przed wyruszeniem w trasę, ale wygląda na to, że nic z tego nie będzie. Po dwóch godzinach wracają moi polscy koledzy. Okazuje się, że cały czas mogłem wejść - po wpisaniu kodu wystarczyło tylko odpowiednio przekręcić klamkę. Czuję się jak idiota, ale na szczęście nie mam czasu się tym martwić. Do północy zostało pół godziny - a właśnie wtedy planowałem wyruszyć.

Biorę szybki prysznic, a następnie pozwalam sobie na ostatnie chwile odpoczynku, czekając, aż naładuje się akumulator w moim aparacie, rozładowany trochę po zwiedzaniu. Tymczasem Kamil, Szymon i Rafał oglądają Iron Mana 2 na gigantycznym ekranie. Czuję pokusę, żeby zostać z nimi i dać sobie spokój z tą absurdalną wyprawą...

A jednak o godzinie 00:45 wyruszam w drogę. Zapamiętałem ostatnie słowa Rafała: Nie bój się. Jakby co, znajdziemy cię.











Już od pierwszych chwil czuję, że zapasy wody w plecaku zmierzają do poważnego uszkodzenia mojego kręgosłupa, a co najmniej ramion. Planuję przetrwać z dala od cywilizacji przez pierwsze 2 dni. Tymczasem internetowe źródła podają, iż w ciągu 1 dnia intensywnego marszu przez pustynię należy wypijać przynajmniej 1 galon, a więc około 4 litry wody. Uznałem, że ilość ta jest dostosowana do przeciętnego Amerykanina, który z pewnością waży więcej ode mnie, a więc musi też pić więcej. Tak więc, spakowałem 6 litrów. Do tego namiot, prowiant, ciuchy na zmianę i do ubrania na chłodną noc. Pomimo skrajnego minimalizmu, czuję się jak ciężarówka.
















Przechodzę przez zatłoczony Strip. Dokoła kolory, światła, głośna muzyka i pełno ludzi. Dokładnie o godzinie 2:00 mijam Paris Las Vegas, po czym wkraczam we Flamingo Road, moją katapultę wylotową z miasta.






















Ulica jest prosta jak wiązka lasera. Mijają trzy i pół godziny, zanim docieram do pierwszego planowego skrętu w Town Center Dr. Nogi bolą mnie potwornie - a to dopiero początek, a właściwie początek początku. Ze skrzyżowania, za kwadratem pustkowia widać rozświetlony Strip na tle porannego brzasku. Robię sobie zdjęcie w tej niezwykłej scenerii, po czym ruszam w boczną ulicę. Chwilę później docieram do miejsca, które mógłbym opisać tylko słowami Wrota Pustyni.

Spory kawałek idę wzdłuż muru, za którym znajdują się jakieś luksusowe posiadłości. Gdy nastaje poranek, moim oczom ukazuje się znacznie już oddalone miasto spowite poranną mgłą (a może raczej porannym kurzem?). W tym momencie definitywnie żegnam się z Las Vegas - na najbliższe kilka dni.

Początkowo gubię drogę, która zatacza jakieś koła i znika. Po kilku próbach udaje mi się odnaleźć właściwy kierunek. Na mapie widnieje jako droga dla samochodów, w realnym świecie nadawałaby się co najwyżej dla samochodów terenowych z napędem na 4 koła. O tym, że trasa jest brutalna, przekonuje mnie przerdzewiały wrak napotkany tuż przy ścieżce. Klimat jak z obrazów Salwadora Dali.

Dość szybko pojawia się przede mną pierwsza zamknięta brama i ogrodzenie. Z jakiegoś zakamarka mojego umysłu odzywa się głos: Może to znak, żeby jednak zawrócić?
Co, jeśli okaże się, że to czyjaś posesja? W tym kraju raczej nie zaczną od zapytania mnie, czego tu właściwie szukam...

Rozglądam się dokoła. To przecież totalne pustkowie. Nie zamierzam go obchodzić, przedzierając się przez krzaki i potykając o głazy. Przerzucam plecak i przeskakuję na drugą stronę. Podobnie traktuję trzy następne przeszkody.





















W samym środku niczego moim oczom ukazują się blaszane stoliki. Korzystam, aby zjeść prowizoryczne śniadanie. Wkrótce kamienista pustynna droga przemienia się w asfalt. Ten odcinek ma już nazwę, Moenkopi Road, i jest tu jakiś ersatz osady, nieczynny camping oraz siedziba straży pożarnej. Asfalt łączy się z Charleston Blvd, będący już właściwie autostradą. Skręcam w lewo i przemierzam około 3km poboczem. Po prawej ukazuje się wejście do Red Rock Canyon.

Idę w kierunku budynku ze szlabanami, sprawującego kontrolę nad turystami wjeżdżającymi na teren rezerwatu (a właściwie: National Conservation Area). Okazuje się, że muszę zapłacić 3 dolary za wstęp. Korzystam z okazji i pytam, czy jest z tego miejsca jakiś szlak na Charleston Peak. Pani z okienka jest trochę zbita z tropu. Wie, gdzie to jest. Ale... to cholernie daleko. Stwierdzam, że to dla mnie nie nowina. Zostaję skierowany do Visitors Center, gdzie podobno mogę uzyskać szczegółowe informacje.

Kolejna sympatyczna pani w Visitors Center informuje mnie, że nie ma pojęcia o żadnym szlaku prowadzącym na Charleston Peak z terenu Red Rock Canyon. Jedyny sposób, aby tam dotrzeć, to wrócić na autostradę, przejechać przez Las Vegas, docierając do Kyle Canyon Road, a tędy już do miasteczka Mount Charleston i na szlak. Informacje użyteczne, ale dla ludzi posiadających samochód. Dla mnie oznacza to zatoczenie pętli o długości 60 km. Wyjaśniam więc, że posiadam wyłącznie własne nogi i plecak. Pokazuję jej trasę, którą planowałem sprawdzić: Red Rock Canyon Road - Oak Creek Canyon - Rocky Gap Road - Lovell Canyon Road - wspinaczka po zboczu, następnie wzdłuż grzbietu aż do celu.



Pierwotny plan (PS. totalne wariactwo)

Pani informuje mnie, że Rocky Gap Road jest dosyć niebezpieczna, gdyż nie jest przez nikogo utrzymywana, więc jeśli się tam wybieram, to wyłącznie na własne ryzyko. Poza tym idąc na północ przez Lovell Canyon mogę napotkać teren prywatny, przez który nie będę mógł przejść. Słysząc to czuję się trochę stłamszony. Pytam więc, gdzie w najbliższej okolicy mogę rozbić namiot na nocleg. Okazuje się, że na terenie Red Rock Canyon jest to zabronione, ale Lovell Canyon jest już poza zasięgiem obszaru chronionego i jeśli uda mi się tam dotrzeć przed zmrokiem, to nie ma problemu.

Dostaję dwie mapy, z których żadna nie jest bardziej szczegółowa od moich print-screenów mapy topograficznej z Google Maps. Mój wspaniały plan zdobycia ponad 3600-metrowego szczytu z centrum Las Vegas zaczyna się chwiać coraz bardziej. Postanawiam po raz ostatni skorzystać z cywilizowanej łazienki. Gdy wydmuchuję nos, dostaję krwotoku. Spędzam jakieś pół godziny, wykrwawiając się nad zlewem. Gdy krwotok wreszcie ustaje, zdołowany siadam na kamieniu w cieniu zadaszenia toalet. Otwierając plecak odkrywam, że czekolady i ser roztopiły się w upale i zapaskudziły mi wnętrze plecaka oraz ciuchy. Nie ma co, udany początek wyprawy. Gdyby nie sympatyczna wiewiórka rodem z bajki Chip & Dale, która pojawiła się kilkadziesiąt centymetrów ode mnie, pewnie bym się załamał i przesiedział tam cały dzień.



Zamiast tego wyruszam wzdłuż Red Rock Canyon Road. Postanowiam dotrzeć do Lovell Canyon, rozbić namiot i przenocować, a decyzję odnośnie dalszych kroków podjąć następnego dnia. Tymczasem jest dopiero 10 rano, więc trzeba jakoś wykorzystać ten czas, jaki pozostał do zachodu słońca. Idąc drogą widzę ludzi wędrujących jakimiś ścieżkami. Odkrywam, że to regularny szlak wzdłuż kanionu, zaznaczony na mapie. Zbaczam nań z asfaltowej szosy, i odtąd rozpoczyna się eksploracja zapierających dech w piersiach widoków, jakich z pewnością nie spodziewałem się napotkać na swej drodze. Niesamowite formacje skalne wszelakich barw i kształtów sprawiają, że ogarnia mnie fascynacja. Nie mogłem trafić w ciekawsze miejsce.

































Upał, ciężki plecak, nieustanne strome podejścia i zejścia sprawiają, że zużywam mnóstwo energii - ale początkowo w ogóle tego nie czuję, napawając się pięknem otoczenia. Wkrótce czerwone skały ustępują miejsca białym, a następnie szlak prowadzi centralnie przez środek pustkowia. Wreszcie docieram do rozwidlenia, na którym wybieram nieco dłuższą drogę, prowadzącą dokoła niewielkiej góry. Szlak przywodzi na myśl Tatry albo Karkonosze, tyle że w momencie największej suszy i upałów.

Wreszcie docieram do połączenia z Rocky Gap Road. Jestem wykończony. Siadam w pobliżu dwóch zaparkowanych samochodów. Właściciel amerykańskim zwyczajem pyta, jak się mam. Chcę coś odpowiedzieć, ale po prostu nie wiem co. Który to już raz bezskutecznie próbuję wymyślić jakąś inteligentną odpowiedź na tego typu pytanie?

Jest około 4 po południu. Mam już za sobą 15h marszu (nie licząc przerwy na krwotok). Postanawiam iść jeszcze maksymalnie przez 2 godziny, po czym rozbić namiot tam, gdzie uda mi się dotrzeć, i przespać przynajmniej 12 godzin. Słońce zachodzi około siódmej wieczorem, a wschodzi około szóstej rano, więc plan jest w zgodzie z podpowiedzią rozsądku, aby nie wędrować po ciemku, kiedy to cały zestaw nocnych drapieżników, takich jak pumy, kojoty, grzechotniki i skorpiony, wychodzi ze swych norek i rusza na polowanie.



Ja, a w tle po prawej - pionowe ściany, które miałem ochotę sforsować ;-)

Wędrując Rocky Gap Road odkrywam, jak złudne mogą okazać się trójwymiarowe wirtualne makiety terenu w Google Earth. Planując swoją trasę rozważałem wspięcie się po zboczach otaczających mnie gór, aby zaoszczędzić drogi, a zarazem w krótkim czasie nabyć wysokości przed atakiem na Charleston Peak. Realny świat nie pozostawił cienia wątpliwości - to, co zamierzałem sforsować, okazało się pionową ścianą pasma górskiego wielkości Tatr. Również sama droga okazuje się podchodzić pod górę zaskakująco stromo. W Google Earth wydawała się niemalże płaska.

Około 6:00 docieram na przewyższenie Red Rock Summit, usytuowane na wysokości 1960 m n.p.m. Słońce szykuje się już, by ukryć się za linią szczytów, biorę się więc za rozbijanie namiotu. Grunt okazuje się jednak niepodatny na wbicie śledzia. Jestem zbyt zmęczony, aby kombinować. Łapię za najbliższą leżącą gałąź i wykorzystuję ją do zaczepienia linek od namiotu. Pozostałe linki przygniatam kamieniami. Namiot nie robi wrażenia stabilnego, ale szczęśliwie nie ma tu silnych wiatrów.

Teoretycznie, w dalszym ciągu znajduję się na chronionym obszarze. Kładę się spać z nadzieją, że w ciągu najbliższych 12 godzin nikt z osób zaangażowanych w opiekę nad tym terytorium nie zechce się tędy przemieszczać. Nie chce mi się całkowicie rozpakowywać plecaka, kładę się więc na twardym, kamienistym podłożu, podkładając sobie pod biodra jedynie mój prowizoryczny mapnik. Zasypiam natychmiast.

W środku nocy budzi mnie zimno, wiatr i mrożące krew w żyłach dźwięki. Słyszę wokół siebie jakieś węszenie, dyszenie i prychanie. Prawdopodobnie to tylko łopotanie namiotu... jednak wyrwany ze snu zmagam się z powstającymi w mojej wyobraźni obrazami watahy kojotów albo zdziczałych psów, które wychwyciły unoszące się w powietrzu cząsteczki zapachowe pozostawione przez mój prowiant i teraz szukają sposobu, by odnaleźć ich źródło. Przychodzi mi do głowy, że nawet niewielki nacisk ze strony takiego zwierzaka może bez trudu przewrócić mój namiot, a wtedy moje schronienie, oddzielające mnie od świata zewnętrznego, zmieni się w pułapkę.

W tym samym momencie zaczynam telepać się z zimna jak epileptyk. Próbuję się opanować, gdyż wywołuje to dobrze słyszalny hałas. Nagle jednak uświadamiam sobie, co to za hałas - trzęsę się tak intensywnie, że przypomina to odgłos grzechotnika. Wpada mi do głowy idiotyczna myśl, że wytwarzając ten odgłos mogę odstraszyć inne nocne drapieżniki. Zaczynam więc trząść się bardziej ochoczo. Wkrótce jestem rozgrzany na tyle, że zasypiam, nawet tego nie zauważając. Reszta nocy upływa mi na takich właśnie cyklach przebudzania się po to, aby się chwilę potrząść, i następnie zasypiania, aż do momentu ponownego wychłodzenia.

Gdy tylko mroki nocy zostają rozproszone przez poranną szarość, wstaję aby zebrać się do drogi. Jest około wpół do szóstej rano. Sam już nie wiem, czy się wyspałem czy nie; czuję jedynie ulgę, że mam już tą groteskową noc za sobą.


Gdy robi się jaśniej, dostrzegam na niebie przedziwne chmury. Po ukazaniu się słońca na tle pobliskiego szczytu pojawia się tęcza, a zarazem daje się słyszeć złowieszczy grzmot. Tuż po pośpiesznym spożyciu śniadania ponownie dostaję krwotoku. W tym samym czasie zaczyna padać. Zastanawiam się, jak często tutaj pada - i jak dużego muszę mieć pecha, żeby zaczęło padać akurat wtedy, kiedy tu jestem, i akurat w tym samym momencie, w którym zaczyna mi lecieć krew z nosa.

Przynajmniej nie pada zbyt intensywnie - czekam więc, aż krwotok ustanie, co dzieje się dość szybko, i ruszam w dalszą drogę. Na szczęście, droga wiedzie teraz w dół, nie jest więc zbyt męcząca. Wkrótce deszcz słabnie na tyle, że ubranie zaczyna szybciej schnąć niż moknąć, więc w zasadzie problem mam z głowy. Ciągle jednak słychać niepokojące grzmoty.


Mijam tablicę z nazwą tego miejsca: Rainbow Wilderness Area. Wygląda więc na to, że przynajmniej tęcza nie jest tu rzadkim zjawiskiem.

Około ósmej docieram na sam dół, do pokrytej asfaltem drogi ciagnącej się dnem Lovell Canyon. Widzę tablice ze znakami ograniczenia prędkości, pierwsza z nich jest podziurawiona przez kule średniego kalibru, z kolei druga - przez śrut. To się nazywa Dziki Zachód. Dla złagodzenia efektu, widzę też ślady obecności skautów.
















W czasie, gdy połykam kolejne kilometry asfaltu, dogania mnie burza. Zaczyna lać, i to obficie. Na niebie grzmi i błyska - a ja jestem niby w kanionie, ale tak naprawdę na otwartej przestrzeni, i nie mam żadnej ochrony przed deszczem poza moim wielofunkcyjnym mapnikiem (swoją drogą, będącym pozostałością po materiałach do pracy magisterskiej). Z pamięci wyłania się wizja kolejnego zagrożenia: w górach na terenach pustynnych dość częstym zjawiskiem są tak zwane flash floods, czyli błyskawiczne powodzie. Osobiście wolę bardziej zabawną nazwę: flush floods, czyli powodzie-spłuczki. Podczas takiej powodzi, będącej efektem ulewnego deszczu, którego skaliste podłoże nie jest w stanie wchłonąć, wszystko, co ma pecha znajdować się w tym czasie w kanionie, zostaje po prostu - spłukane.

Około 9:30 docieram do rozwidlenia, skąd jedna z dróg prowadzi dalej wzdłuż kanionu aż do jego końca u zbocza pasma górskiego, natomiast druga, nosząca nazwę Lovell Summit Road, skręca w lewo i pnie się w górę, a następnie wyprowadza potencjalnego wędrowca wprost na pustynię. Mój pierwotny plan, mieszczący w sobie zdobycie Charleston Peak, zakładał pójście prosto. I tym razem jednak rzeczywistość stawia mi na drodze barierę, w postaci tabliczki z napisem "Private Property, No Trespassing!". Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko skręcić w lewo. Jest to o tyle rozsądne, że po pokonaniu odcinka pustyni mam szansę dotrzeć do autostrady, a następnie do miasteczka Pahrump, gdzie czeka na mnie całodobowy supermarket Walmart, z wodą i prowiantem na ewentualną dalszą podróż. Niestety, nie posiadam żadnej mapy odcinka, który muszę teraz pokonać, będzie to więc czysty odczyt z obrazu pamięciowego.

Droga podchodzi stromo pod górę, deszcz przynosi jednak pewne orzeźwienie i pozwala mi zaoszczędzić trochę wody. Nawet nie zauważam, kiedy docieram na przewyższenie Lovell Summit, na wysokości około 2070 m n.p.m. Za plecami rozpościera się widok na rozmyte w smugach deszczu kontury gór, z kolei przede mną dostrzegam dolinę, a w niej niezwykłą plątaninę ścieżek. Przypominam sobie to miejsce widziane na Google Maps. Formalnie nie ma tu nic - a jednak stoją tu i ówdzie jakieś przyczepy campingowe i domki, rozsiane po dnie doliny i na zboczach wzgórz.

Przechodząc przez ten teren, mam okazję oglądać chyba każdy możliwy wariant tabliczki o ogólnym przekazie "Zakaz wstępu". Czuję się jak w jakimś kuriozalnym muzeum. Na szczęście, odcinek wiodący przez to jakże prywatne terytorium ma jedynie 1.1 mili długości - i żadna z napotkanych tabliczek nie zabrania mi iść dalej, a jedynie skręcać w którąkolwiek z licznych ścieżek.




























W międzyczasie napotykam na drodze dar od Boga - zgubiony śpiwór, który najprawdopodobniej wypadł z przejeżdżającego tędy samochodu. Nie wypada odrzucać takiego prezentu, ale z drugiej strony - ktoś może jeszcze po ten śpiwór wrócić, a z trzeciej strony - nie chcę się dodatkowo obciążać, choć z całą pewnością zabranie tego cudownego artefaktu pozwoliłoby mi uniknąć drgawek podczas następnego noclegu.

W trakcie dalszej wędrówki jestem świadkiem stopniowej, lecz stanowczej zmiany klimatu. Deszcz nie pada już od momentu, w którym pokonałem przewyższenie. Chmury zaczynają się przerzedzać, po czym w pewnym miejscu znikają jak ucięte nożem, odsłaniając nieskazitelnie błękitne niebo. Mniej więcej na tej samej granicy zanikają drzewa. Powracam na pustynię.



Około drugiej po południu docieram do miejsca, gdzie Lovell Summit Road łączy się z Troat Canyon Road. Ta droga zaprowadzi mnie już wprost do autostrady. Tyle, że zanim tam dotrę, czeka mnie jeszcze prawie 12 km wędrówki po niemal idealnie płaskim pustkowiu. Czuję się jak mrówka mająca przejść w poprzek rozgrzanej patelni. W oddali widzę już Pahrump i sąsiadujące z miasteczkiem wyschnięte jezioro, na którym co jakiś czas formują się lokalne burze piaskowe.



Przestrzeń krainy, do której wkraczam, jest przytłaczająca. To właśnie nazywane jest tutaj doliną - wszystko inne to kaniony. Słynna Dolina Śmierci znajduje się jakieś 100 km na zachód, z kolei Nevada Test Site, czyli miejsce próbnych wybuchów jądrowych, 100 km na północ. Ja sam przyjąłem już śmiertelną dawkę promieni UV na swoje ramiona. Ubrałem więc bluzę z długim rękawem, a żeby się nie zagotować, zdjąłem podkoszulek i rozpiąłem zamek błyskawiczny. Pora opalić brzuch i klatę.

Zapasy wody zbliżają się niebezpiecznie do momentu wyczerpania. Dla orzeźwienia otwieram ostatnią już paczkę żelków. Jedynym źródłem cienia są drewniane słupy elektryczne. Czuję jednak, że nie ma czasu na odpoczynek. Ignoruję nawet porzuconą kanapę.

Do autostrady docieram tuż przed piątą. Została mi jedna mała buteleczka wody z piętnastopaku. 296 mililitrów. A do Pahrump jeszcze - 11 mil. Sporo, gdy to sobie przeliczę na kilometry... Postanawiam jednak się nie poddawać.

Zaczynam wędrówkę wzdłuż autostrady. Idę poboczem po lewej stronie, naprzeciwko nadjeżdżających samochodów. Choć zabrzmi to może nieco idiotycznie - nie chcę być podwożony. I'm a hiker, not a hitch-hiker. Autostopa będę łapać jedynie w ostateczności.

Po drodze zatrzymuje się przy mnie jeden samochód. Po akcencie pasażera wnioskuję, że raczej nie jest Amerykaninem. Pyta mnie o drogę do "słynnego miejsca gdzie można się zabawić z dziewczętami". Kojarzę miejsce, o które mu chodzi. Przeglądając Google Earth byłem ciekaw, co oznacza taka różowa koronka. Zapamiętałem, że miejsce znajduje na południu, na granicy z Kalifornią, dzielę się więc swoją wiedzą z tymi uprzejmymi panami. Gdy odjeżdżają, rozbawia mnie myśl, jak bardzo różna jest preferowana przez nas forma turystyki.

Resztki wody wyczerpują się dość szybko, a wędrówka wzdłuż szosy nie ma końca. Słońce zniża się coraz bardziej, zbliżając się do górzystego horyzontu. Znajduję ulgę w cieniu rzucanym przez ogromne bilboardy. Tak naprawdę po mojej lewej stronie już od dłuższego czasu widzę w oddali domy i ulice. To "miasteczko" jest w istocie wielkości połowy Las Vegas, ma tylko 10-krotnie mniejszą populację. Gdy docieram do triumfalnego napisu "Welcome to Pahrump", jest już ciemno.

Wchodzę do pierwszego napotkanego baru, Quiznos Sub. Zamykają o 9, jest 8:20. Jestem uratowany! Zamawiam butelkę oranżady, którą wypijam prawie jednym łykiem, po czym napełniam ją wodą z dystrybutora i piję dalej. W międzyczasie zamawiam Torpedę, czyli długaśną kanapkę z szynką, serem i warzywami. Moja radość jest wielka.






Dowiaduję się, że naprzeciwko jest tani hotel. Czuję, że dzisiaj dostałem już w kość na tyle, że mogę pozwolić sobie na odrobinę klasycznie pojmowanego luksusu. Postanawiam, że jeśli tylko cena za nocleg będzie niższa niż 30 dolarów, zostaję tu na noc.

Gdy docieram pod drzwi wejściowe hotelu-kasyna Saddle West, napotykam kartkę z napisem "Drzwi zamknięte z powodu przeciągów. Prosimy skorzystać z innego wejścia". Szukam tego innego wejścia - i nie znajduję. Trochę zbity z tropu, ruszam w głąb miasta. Mijam mój naczelny cel - supermarket Walmart, i idę dalej. Ale dalej jest już tylko ciemność. Cofam się na parking. Pytam dwóch rozmawiających facetów o jakieś tanie hotele. Jeden z nich mówi, że w całym mieście są tylko dwa, oba w tej samej części, którą dopiero co zostawiłem za sobą. Muszę więc tam wrócić.

Choć nogi bolą mnie znacząco, a zmęczenie zaciemnia obraz, postanawiam skorzystać z bliskości supermarketu i mieć już zakupy z głowy. Zostawiam plecak pod okiem pracownika i zagłębiam się w otchłań sklepowych półek. Kupuję 4 litry taniej oranżady, które planuję wypić jeszcze przed wyjściem w trasę, 3 litry Mountain Dew oraz 3 litry wody w pojedynczej butli. Do tego prowiant: żelki, pieczywo i konserwy. Z trudem udaje mi się zapakować ten cały dobytek. Plecak staje się na nowo nieznośnie ciężki, a do tego ręce zajmują mi dwie siatki z oranżadami. Tak obładowany, ruszam z powrotem do miejsca, które może mi zaoferować jakiś nocleg.

Tym razem uważnie analizuję hotel i jego otoczenie. Moją uwagę przykuwa parking dla autokarów i przyczep campingowych. Jest tam trochę trawnika oraz toalety. Rozpoczynam więc poszukiwania kogoś, kto mógłby powiedzieć mi, czy mogę w tym miejscu rozbić namiot, co planuję zrobić, gdyby cena pokoju hotelowego okazała się za wysoka. Zbliżając się do hotelu, napotykam pijaną kobietę. Wybiera się do kasyna, więc pokaże mi drogę do wejścia. Droga okazuje się niezwykle kręta, wkrótce jednak trafiam wprost przed oblicze recepcjonistki. Pokój kosztuje 59 dolarów za noc, według moich kryteriów nocleg jest więc poza dyskusją. Recepcjonistka informuje mnie dodatkowo, że nie ma możliwości rozbicia namiotu na tym parkingu, który widziałem, jednak po drugiej stronie autostrady znajduje się charakterystyczny hotel-kasyno Terrible's, który posiada miejsce dla namiotów.

Ruszam więc ponownie w kierunku północnym i zachodzę do owego przesiąkniętego specyficznym klimatem przybytku, który mógłbym określić jako swoisty koncentrat motywów dziko-zachodnich. Kasyno poraża wzrok bogactwem wystroju. Rozglądam się w lekkim szoku. Przedstawiam swój problem młodemu elegantowi w białej koszuli. Ten kieruje mnie do jakiejś równie eleganckiej kobiety. Ta jednak, gdy do niej podchodzę, wpada w jakąś dziwną panikę i zaczyna mnie przestawiać w inne miejsce. Wygląda na to, że naruszyłem zarezerwowaną dla niej przestrzeń pomiędzy ladą a jakimś meblem i złamałem w ten sposób konwencje panujące w kasynie. Dopiero gdy przesuwam się na odpowiedni teren, relacje między nami wracają na właściwe tory i możemy zacząć rozmowę. Pytam więc o miejsce dla namiotu. Kobieta nie wie nic na ten temat.


Ostatecznie odsyła mnie do szefa wszystkich szefów, a raczej, sądząc po jego ubraniu, szeryfa wszystkich szeryfów. Ten sympatyczny starszy pan informuje mnie, że co prawda ich hotel nie posiada miejsca dla namiotów, jednak proponuje mi inne rozwiązanie. Mam się mianowicie udać wzdłuż jednej z bocznych ulic, aż do jej końca, gdzie znajduje się spontaniczne obozowisko różnych szumowin, bezdomnych i tym podobnych. Policja zazwyczaj zostawia to miejsce w spokoju, jeśli więc potrafię obronić się przed "zewnętrzną ingerencją", jest to najlepsze wyjście dla mojej sytuacji.

Przed odejściem facet pyta mnie o pochodzenie. Gdy odpowiadam, stwierdza, że zna wielu Polaków, wymienia mi kilka nazwisk kończących się na -ski. Rzucam mu swoje własne do kolekcji. Ku mojemu zdziwieniu, wymawia je bezbłędnie. Żegnamy się w bardzo serdecznej atmosferze.

Podążając wskazaną drogą dociera do mnie oczywisty fakt - gość wziął mnie za regularnego włóczęgę. Brudne i niespecjalnie wyszukane ubranie, rozdzierający się plecak, siatki z zakupami, zarost i ślady krwi na twarzy... Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak wyglądam. Dziwnym trafem, ukryłem wszystkie swoje atrybuty podróżnicze, takie jak kapelusz, kompas, latarkę czy mapnik. Raczej nie przekonałem go samymi słowami "I am a hiker, but a kind of oldfashioned". Facet chciał się mnie zwyczajnie pozbyć. Może lepiej nie iść za jego radą?

Po drodze mijam jeszcze wejście na parking podobny do tego, jaki widziałem przy Saddle West. Tym razem jest budka, w środku strażnik gra na komputerze w pasjansa. To moja ostatnia szansa - pytam, czy mogę rozbić namiot gdzieś na trawie na tym terenie. I tym razem spotykam się z odmową - ale przynajmniej w oczach tego człowieka widzę szczery żal.

Docieram do końca ulicy. Dalej jest już tylko ciemność i pustka. Gdzieś w oddali widzę jakieś nikłe światełka - to pewnie wspomniane wcześniej obozowisko. Nie zamierzam ryzykować spotkania z jego mieszkańcami. Postanawiam rozbić namiot w miejscu, do którego dotarłem. Nie ma tu zupełnie nic. Nie wierzę, że ktoś mógłby się do mnie przyczepić.


Grunt jest piaszczysty i pełen kamieni. Wbijanie śledzi przychodzi z trudem, a i wówczas nie są stabilne. Pierwsza próba kończy się wywróceniem namiotu przez nasilający się wiatr. Ustawiam więc go w pozycji aerodynamicznej. W końcu udaje się - ale tylko na kilka sekund. Trzeciej próby już nie podejmuję. Wycofuję się z tego obszaru. Niemal natychmiast odkrywam, że to sam Pan Bóg zmusił mnie do rezygnacji - tuż obok w świetle latarki odkrywam spore mrowisko. Mieszkające tu mrówki nie są normalnych rozmiarów. Gdybym tu nocował, kto wie, czy nie obudziłbym się pod ziemią.






Jest godzina pierwsza w nocy. Straciłem w tym mieście 4 godziny na zakupy i poszukiwanie noclegu. Jestem wycieńczony i obolały. Mój plecak waży tyle, że z trudem jestem w stanie zarzucić go na plecy.

A więc... w drogę! Po raz kolejny przekonuję się, że nie ma lepszego dopalacza, niż dzika furia. O brzasku mam już za sobą 11-milowy odcinek autostrady. Wschód słońca zastaje mnie już na znajomej pustynnej drodze.

Postanawiam wrócić do Las Vegas tą samą drogą. Trasa jest sprawdzona - wiem, którędy iść oraz ile czasu mi to zajmie. Jest środa, a w sobotę rano mam samolot z powrotem do Houston. Nie mogę ryzykować spóźnienia tylko po to, aby urozmaicić sobie wyprawę.

Wędrując wstecz odkrywam, że droga wiedzie lekko pod górę - i nie jest to złudzenie spowodowane zwiększonym ciężarem plecaka. Dociera do mnie, że gorąca część trasy może zająć mi nieco więcej czasu, niż kiedy przemierzałem ją w przeciwnym kierunku, nie zwracając uwagi na nachylenie, jako że schodziłem w dół.



Słońce nagrzewa patelnię bardzo szybko. Jeszcze przed dotarciem do pagórków wędrówka zmienia się w istne piekło. Kiedy szedłem tędy poprzedniego dnia, szedłem na zachód, i to akurat wtedy, gdy słońce zbliżało się ku zachodowi. Teraz idę na wschód - i słońce znajduje się po drugiej stronie nieboskłonu. Wygląda na to, że za każdym razem muszę dostać po oczach.

Piję ogromne ilości oranżady, której chcę się jak najszybciej pozbyć. W międzyczasie mija mnie kilka samochodów terenowych, część wraca z Trout Canyon a część jedzie w tamtym kierunku; żaden z samochodów nie skręca w Lovell Summit Road. Mogę to stwierdzić, obserwując ogromne chmury kurzu wzbijane przez koła, widoczne z dużej odległości. Kilka razy kierowcy zatrzymują się przy mnie. Za każdym razem są mocno zdziwieni moją obecnością w tym miejscu. Moja ulubiona rozmowa z jednym z nich brzmiała mniej więcej tak:

kierowca: Hey! Are you lost?
ja: No, I'm going to Las Vegas.
kierowca: ---
ja: Actually I came here from Las Vegas, and now I'm going back. I know the trail already, so I won't get lost.
kierowca: I've never seen anyone hiking this trail!

Szczerze mówiąc, przyłapuję się na tym, że w momencie, gdy ktokolwiek pojawia się w pobliżu, staram się wyglądać lepiej, pokazując, że wszystko ze mną ok. Natomiast gdy nie ma nikogo w zasięgu wzroku, zaczynam ponownie "iść normalnie", a więc powracam do trybu powłóczenia nogami, garbiąc się pod ciężarem plecaka i dysząc jak lokomotywa. Z ust zaczynają cyklicznie wydobywać się jakieś dziwaczne dźwięki, których generowanie przy wydmuchiwaniu powietrza przynosi mi jakąś niesprecyzowaną ulgę.

Po kilku godzinach orientuję się, co jest tego przyczyną - mam totalnie zatkany nos. Podejrzewam, że w środku utworzył mi się jakiś wredny skrzep, blokując całkowicie przepływ powietrza. Około 10:15 zatrzymuję się pod jedynym znaczącym źródłem cienia w okolicy - tablicą informującą o wkraczaniu na teren Spring Mountains.

Gdy wydmuchuję nos, zaczyna się koszmar. Krwotok jest tak obfity, że nie mogę się ruszyć, nie powodując zachlapania wszystkiego, co mam na sobie. Spędzam ponad półtorej godziny, myśląc o jakimś sposobie wezwania pomocy. Niestety, tą drogą nie przejeżdża żaden samochód. Musiałbym wrócić na Trout Canyon Road. Czy pozostaje mi już tylko wezwanie pogotowia? Prawdopodobnie z miejsca, w którym jestem, i tak nie ma zasięgu. Ostatecznie nawet tego nie sprawdzam - telefon na 911 oznaczałby definitywne zakończenie wyprawy, a do tego niewyobrażalne koszta. W tym strasznym kraju nawet najbardziej podstawowa opieka zdrowotna jest tak droga, że zapłacenie choćby tych 20% nie pokrytych przez ubezpieczenie zadłużyłoby mnie na wiele miesięcy.

W końcu postanawiam zablokować krwotok sporym zwitkiem papieru toaletowego. Czuję, jak krew gromadzi się i zaczyna przelewać do gardła. Staram się do tego nie dopuścić, wiedząc, jak szkodliwa jest krew dla przewodu pokarmowego. W efekcie krew wydostaje się z nosa drugą dziurką. Nic nie może jej zatrzymać. Skąd u mnie tak obniżona krzepliwość?

Około południa, po nieskończenie długim czasie bezruchu w oczekiwaniu na zasklepienie się naczyń krwionośnych, cierpliwość przynosi upragniony efekt. Decyduję się na ryzykowny krok: ponowne wydmuchanie nosa. Na dłoni ląduje mi gigantyczny, jaskrawo czerwony skrzep wielkości tłustej myszy. Krwawienie jest już bardzo słabe, po chwili przemywania wodą ustaje całkowicie. Mam przed sobą wielką czerwoną plamę. Jeśli ktoś zajdzie kiedyś w to miejsce, pomyśli pewnie, że popełniono tu morderstwo, i to z użyciem ostrego narzędzia.

Jestem tak słaby, że siedzę jeszcze przez jakiś czas, pogrążony w myślach. Myślę o swoim życiu i o tym, czy warto je ryzykować w tak głupi sposób. Mam wreszcie to czego chciałem - dotarłem do granic swoich możliwości. Trzeba się było jednak wcześniej zastanowić, co będzie, kiedy to już nastąpi - zwłaszcza, gdy nastąpi to na środku pustkowia, z dala od jakiegokolwiek źródła pomocy.

Cień, w którym znajduję schronienie, kurczy się coraz bardziej. Czuję już na głowie mordercze ciepło promieni słonecznych. Mam mało czasu, muszę więc podjąć jakąś decyzję. Przede wszystkim, posilam się konserwą i pieczywem.

W akcie łagodnego przypływu energii odzywa się twarda część mojej natury. Krew z nosa? A cóż to jest? Tylko panienki i małe dzieci robią z tego wymówkę.

Idę dalej. Tym razem powoli, bez narzucania sobie wymagającego wysiłku tempa. Droga jest biała jak śnieg i faluje niczym ocean podczas sztormu. Góra, dół, góra, dół... W zagłębieniach powietrze stoi. Jest gorąco i duszno jak w szklarni. Na szczęście, na szczytach pagórków daje się odczuć łagodny górski powiew.

Po zaledwie półtorej godziny marszu krwawienie pojawia się znowu. Tym razem to już przegięcie! Idę twardo z kapiącym nosem, starając się wciągać krew wraz z każdym oddechem. I wtedy odkrywam, co jest przyczyną - krwotok zaczyna się za każdym razem, gdy popijam oranżadę. Powtarzam ten eksperyment kilka razy - okazuje się, że działa to niemal jak gaszenie i zapalanie światła. Oranżada jest dosyć kwaśna. Gdy ją popijam, czuję, jak drażni mi podniebienie. A więc cały ten koszmar - przez to jedno wredne chemiczne paskudztwo?!

Dla porównania, wypijam trochę Mountain Dew. Choć napój ten jest mocno gazowany i zawiera więcej kofeiny niż kawa, nie wywołuje u mnie żadnych nieprzyjemnych efektów. Butelkę z resztą oranżady postanawiam ukryć w plecaku. To ostatnia rzecz, jaką będę teraz pić.

Tym razem nad górami nie ma ani jednej chmurki. Niebo jest nieskazitelnie błękitne, niczym ekran Windowsa po ataku wirusa. Coraz gęściej rosnące drzewa zapewniają odrobinę cienia. Droga pod górę zdaje się nie mieć końca. Mam wrażenie, że już dawno temu powinienem był dotrzeć to tego 1.1-milowego odcinka terenów prywatnych. Tymczasem idę cały czas ostro pod górę, i wszystko wygląda coraz bardziej obco. Nie poznaję krajobrazu wokół siebie. Czyżbym wkroczył na jakąś zupełnie inną trasę, prowadzącą w wyższe partie gór? Myśl ta przeraża mnie. Co prawda, moim pierwotnym planem było zdobycie Charleston Peak - ale robienie tego teraz, w drodze powrotnej, kiedy na dodatek jestem poważnie osłabiony przez upływ krwi... to już raczej nie należy do strefy moich marzeń. Czyżbym musiał się teraz wrócić do miejsca, w którym przeoczyłem jakieś feralne rozwidlenie?

Dręczony tą myślą, tracę resztki determinacji. Wycieńczony, kładę się na drodze, pod cieniem gałęzi. Jest mi tak dobrze, tak wygodnie... Nie muszę się stąd ruszać. Już zapomniałem, jak to jest odpoczywać. Kiedy ostatnio tak naprawdę odpoczywałem? Po krótkiej analizie stwierdzam, że od chwili mojego przebudzenia poprzedniego dnia nie miałem ani chwili prawdziwego odpoczynku w chociażby półleżącej pozycji.

Moja uwaga była bez przerwy na najwyższym stopniu pobudzenia. A wszystko to z obawy przed grzechotnikami. Widziałem ich setki - ale były to wyłącznie wytwory mojej wyobraźni. Mój umysł, nastawiony na detekcję wszelkich wężopodobnych kształtów, składał przypadkowe elementy otoczenia, takie jak kamyczki ułożone we wgłębieniach między korzeniami, w postać jadowitego gada, leniwie wylegującego się w cieniu przydrożnych krzaków. Tymczasem zaczynam podejrzewać, że grzechotniki występują tu tak sporadycznie, iż łatwiej byłoby pewnie natrafić na jadowitą żmiję podczas wędrówki przez Góry Sowie - co zdarzyło mi się raz w życiu, pomimo że moje rodzinne góry eksplorowałem niezliczoną ilość razy.

Przywołałem ze swojej pamięci fragment filmu z Van Dammem, w którym uciekając przed bandytami główny bohater i jego dziewczyna napotykają w lesie zwisającego z drzewa jadowitego węża. Van Damme oczywiście chwyta łeb gada gołymi rękami na chwilę zanim ten atakuje dziewczynę. Jak by tego było mało, konstruują z węża pułapkę, w którą wpada jeden ze zbirów. Zostaje paskudnie ukąszony prosto w twarz - i oczywiście pada martwy po kilku sekundach.

Myśląc o tym, w którym ze stanów USA działa się akcja filmu, dostrzegam coś, od czego przechodzą mi ciarki po plecach. Na sąsiednie drzewo wspina się... wąż. Balansując niezgrabnie swoim dość sporym cielskiem, próbuje dostać się na jedną z gałęzi. Nie wierząc własnym oczom, wstaję i wyjmując aparat podchodzę ostrożnie do tego miejsca.

Wąż okazuje się być paskiem kory, która w specyficzny sposób wyginała się pod lekkim powiewem wiatru. Wygląda na to, że dostałem paranoi. Ile to już nie spałem? Właśnie mijają 33 godziny... Z drugiej strony, jeśli tu rzeczywiście są jakieś węże, lepiej zauważyć tysiąc fałszywych, niż nie zauważyć tego jednego prawdziwego.

Ten mały epizod powoduję, że ponownie mobilizuję się do marszu. Postanawiam zaryzykować dalszą wędrówkę drogą, na której już jestem. Okazuje się to słuszną decyzją. Po pewnym czasie pojawiają się znajome elementy krajobrazu, w tym kolekcja tabliczek "Private property, No trespassing!". To tylko zmiana pogody i oświetlenia sprawiły, że wszystko wyglądało zupełnie inaczej.



Widoki z Lovell Summit, najwyższego punktu całej trasy


Około 6 docieram na Lovell Summit. Wiatr jest tu porywisty, więc schodzę odrobinę niżej. Przy pierwszym zakręcie napotykam idealne miejsce na rozbicie namiotu. Nie ma wiatru, a grunt jest gliniasty. Tym razem namiot prezentuje się elegancko i pewnie. Postanawiam włożyć nieco więcej wysiłku w przygotowanie sobie posłania. Opróżniam plecak z całej zawartości i robię z niego ersatz karimaty. Muszę przyznać, że jest dosyć wygodny, choć nie wystarcza na całą długość ciała, więc pod ramiona podkładam mapnik, a pod głowę zwinięte w kłębek skarpetki i podkoszulek, jeszcze nie używane. Przychodzi mi do głowy pomysł, aby obejrzeć z przełęczy zachód słońca - ale tym razem zmęczenie bierze górę. Po 37 godzinach wyczerpującej wędrówki moja świadomość dosłownie przestaje istnieć.

W środku nocy jak zwykle budzę się z powodu zimna i odkrywam, że leżę na gołej ziemi, od której dzieli mnie jedynie cienka podłoga namiotu. Mój plecak o dziwo przemieścił się w dół i ogrzewa teraz moje nogi.

Układam plecak ponownie w pozycji służącej za karimatę. Postanawiam wykorzystać wreszcie coś, co noszę w apteczce od jakichś trzech lat - folię NRC. Upewniam się w świetle latarki, która ze stron jest tą grzejącą, i owijam się szeleszczącym materiałem niczym kołdrą, od stóp aż do głowy. Co za ulga! Nie jest jakoś rewelacyjnie ciepło, ale wreszcie przestaję się trząść.

Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że nocuję na wysokości ponad 2000 metrów.

Rano wstaję wraz ze wschodem słońca. Czuję się znakomicie. Jeśli się sprężę, to może być mój ostatni dzień wędrówki - mam szansę jeszcze dziś dotrzeć do Las Vegas. Ruszam w dół, do Lovell Canyon, podziwiając piękno otoczenia, które po raz pierwszy mam okazję oglądać w promieniach słońca.

Dopóki idę w dół i po płaskim, wędrówka przypomina sielankę. Mam jednak świadomość, że przede mną ostatni duży wysiłek - ponowna wspinaczka na Red Rock Summit, na wysokość 1960 metrów. Postanawiam podejść do tego ze stoickim spokojem. Osłabienie po krwotoku powoduje, że nie mam siły ani ochoty cisnąć tempa, szczególnie na etapie podchodzenia pod górę.

Na Rocky Gap Road kilka razy mijają mnie szaleni Amerykańcy na terenowych autkach. Obserwując kolejne odcinki tej drogi zastanawiam się, jak te maszyny są w stanie tędy przejechać. Droga niewiele różni się od wyschniętego strumienia (którym zresztą miejscami prowadzi). Sądzę, że nawet rower górski miał by spore problemy.

Na Red Rock Summit docieram przed 11:30, co uważam za sukces zważywszy na mój stan. W międzyczasie próbuję przeciwdziałać skutkom oparzeń słonecznych. Poprzednie dwa dni wędrowałem z odkrytym brzuchem - teraz skórę na brzuchu i klatce piersiowej mam bardziej spaloną słońcem, niż ramiona, postanowiłem więc powrócić do trybu podkoszulka z krótkim rękawkiem. Zarazem jednak prawa dłoń, wystawiona na działanie promieni słonecznych bez przerwy od początku wędrówki, została napromieniowana tak intensywnie, że zaczęła puchnąć. Przestraszony tym zjawiskiem, owijam ją w zapasowy podkoszulek.



Od Red Rock Summit droga wiedzie już cały czas w dół. Ponownie mam okazję podziwiać majestatyczne fasady gór otaczających drogę i tworzących nieprzebytą barierę zamykającą od zachodu płaszczyznę, na której rozpełza się Las Vegas. W połowie zejścia na Rocky Gap Road mijają mnie te same terenówki, jadące tym razem w przeciwnym kierunku. Czyżby to właśnie byli mieszkańcy owych prywatnych posesji, strzelający śrutem w przydrożne tablice?





















Już około 2:00 docieram do tak zwanej strefy piknikowej w Oak Creek Canyon. Tym razem wybrałem najkrótszą możliwą drogę prowadzącą do Las Vegas. Nie zamierzam po raz kolejny obchodzić dokoła całej góry.

Siedząc przy blaszanym stole, obserwuję z niedowierzaniem amerykańskich turystów. Po tych czterech dniach wędrówki kontakt z cywilizowanym światem, w którym ludzie nie muszą podejmować nadludzkiego wysiłku, aby przeżyć, wydaje mi się czymś szokującym.

Widzę grupkę facetów w czarnych skórzanych kurtkach. Każdy z nich dosiada potężną ryczącą maszynę o połyskujących blaszanych rurach wydechowych. Gang motocyklowy wybrał się na piknik... Po pewnym czasie odjeżdżają z hukiem godnym prawdziwych twardzieli. Zastanawiam się, który z nich byłby w stanie przetrwać taką wędrówkę.

Jednocześnie rozważam na poważnie poproszenie kogoś o pomoc w powrocie do Las Vegas. Obserwuję uważnie ukazujące się osoby. Rodzina z dziećmi, grupka emerytowanych Japończyków, jakaś parka w eleganckim chevrolecie... Przeprowadzam w głowie symulację rozmowy z każdą z tych osób. Wyniki symulacji nie pozostawiają cienia nadziei - żadna z tych osób nie będzie w stanie pojąć mojej sytuacji.

Pół godziny przerwy pozwala mi zebrać resztki sił. Pozbywam się zgromadzonych od Pahrump śmieci, przelewam wodę z 3-litrowej butli do pustych butelek po Mountain Dew. Mam jeszcze dwie paczuszki żelek. Dotrę do Las Vegas o własnych siłach.

Wybieram szlak wiodący na przełaj, przez sam środek pustkowia, po najprostszej linii łączącej Picnic Area z Visitors Center. Jest to mój ostatni odcinek przez pustynię. Ostatnie chwile rozkosznego odosobnienia. Jak często zdarzy mi się jeszcze mieć tak absolutną pewność, że znajduję się w centrum koła o promieniu co najmniej półtora kilometra, w którym oprócz mnie nie ma żadnej istoty ludzkiej? Tylko ja i otchłań bezkresnej płaszczyzny...



O godzinie 4:30 opuszczam teren Red Rock Canyon. Od tego punktu czekają mnie jeszcze co najmniej 3 godziny wędrówki, zanim dotrę do pierwszych ulic Las Vegas. Sprawdzam godzinę zachodu słońca. Okazuje się, że nie zdążę przed zmrokiem. Nie zamierzam ryzykować wędrówki przez pustynię po ciemku, tym bardziej że droga na tym odcinku nie jest pewna. Jedynym rozwiązaniem jest wędrówka wzdłuż autostrady, która niestety wydłuży nieco moją trasę, ale za to pozwoli szybciej dotrzeć na teren miasta.



I znów idę poboczem, naprzeciw autom, obserwując swój wydłużający się cień. W połowie odcinka dzielącego mnie od granicy miasta robię sobie ostatni postój i ostatni posiłek, siadając w cieniu jakiegoś krzewu, ukryty przed wzrokiem kierowców dzięki niewielkiej kupce gruzu. Siedzę tuż obok ogrodzenia, które ciągnie się wzdłuż całej autostrady. Zastanawia mnie, że każdy chce tu coś zawłaszczyć, nawet pustynię. To czyni potencjalną spontaniczną wędrówkę w stylu cross-country całkowicie niemożliwą. Dlaczego kaprys jednego lub kilku ludzi sprawia, że nie mogę przemieszczać się dowolnie, a jedynie po wyznaczonych trajektoriach, takich jak autostrada? Co komu po tym bezużytecznym pustkowiu? I dlaczego chce ten ktoś mieć je wyłącznie dla siebie? Chyba nie po to, aby każdego dnia wyruszać na 100-kilometrowy samotny spacerek?

O godzinie 6:20 docieram do ostrej jak brzytwa granicy miasta. Ni stąd ni zowąd pojawiają się, skryte za murem niczym za barykadą, luksusowe rodzinne domki dzielnicy Summerlin. Z mojej pamięci wyłania się fotografia zapamiętana ze specjalnego wydania National Geographic na temat miast. Las Vegas to jedno z najdynamiczniej rozrastających się miast świata. Toczy więc zaciętą walkę z pustynią, wydzierając jej coraz to nowe tereny. Właśnie przekraczam linię frontu tej walki.



Pole bitwy miasto-pustynia

Pełen satysfakcji, kroczę eleganckim chodnikiem w cieniu domków. Czuję się uratowany. Postanawiam przy najbliższej okazji złapać autobus i zakończyć wyprawę.

Słyszę jednak nasilający się głos sprzeciwu. Jeśli wsiądę w autobus, wyprawa nie będzie się liczyć. Zaczynam kłócić się sam ze sobą. To przecież idiotyzm! Nie bądź dzieckiem, jesteś w stanie krytycznym. Chcesz paść ze zmęczenia na ulicach miasta, tuż przed metą? Jeśli zdecydujesz się iść do samego końca, przed tobą jeszcze ogromny kawał drogi - wylądowałeś w innym miejscu, niż pierwotnie planowałeś...

No cóż... Jak każdy idiota, również mój jest piekielnie uparty. Może zmieniłby zdanie, gdyby wiedział, że wędrówka przez miasto zajmie pełne 7 godzin.

Przez pierwsze dwie godziny jest jeszcze ok. Słońce zaszło, zaczyna robić się chłodno. Podnoszę sobie morale, śpiewając ulubione pieśni marszowe, rosyjską Katiuszę na zmianę ze współczesną francuską piosenką projektu Dernière Volonté, Au Travers De Lauries:

Il s'en va t'en guerre, ne sait quand reviendra
Il reviendra à Pâques ou à la Trinité...


O godzinie 9 odechciewa mi się jakiegokolwiek śpiewania. Twardy betonowy chodnik sprawia, że ból stóp staje się nie do zniesienia. Powracają wspomnienia pierwszej Setki z Hakiem, którą sukcesywnie przebyłem przed trzema laty. Ból, z którym wtedy przyszło mi się zmierzyć, nie powtórzył się już nigdy - aż do teraz. Do tego wyczerpanie, tak totalne, że oczami wyobraźni widzę swój "pasek życia". Zostały mi ze 2%. Jeszcze jedno trafienie - i jestem martwy. Ale to nie gra, tutaj nie odżyję ponownie w którymś z poprzednich momentów fabuły...

Pokonuję pokusę zatrzymania się w którymś z napotkanych barów i posilenia się jakimś super-kalorycznym fast-foodem. Jeśli teraz przerwę swój marsz, nie będę już w stanie go wznowić. Muszę jak najszybciej dotrzeć do domu (zabawne, że zaczynam myśleć o mieszkaniu Kamila, Rafała i Szymona jak o domu). Posiłek zastępuje mi ostatnia paczka żelek. Mam ich już powyżej uszu - ale kalorie to kalorie. Czuję, że pasek życia podniósł się do 7%.

Około 10 już tylko B-Mashina zespołu Laibach jest w stanie napędzać mój marsz. Idealnie proste ulice Las Vegas powodują wzmocnienie efektu kajakarza na jeziorze. W dodatku ich prostokątne ułożenie sprawia, że nie jest możliwy jakikolwiek skrót po przekątnej - trzeba poddać się prawom geometrii taksówkowej, w której obwód koła jest równy obwodowi kwadratu. Z Charleston Blvd skręcam w Rainbow Blvd, którym docieram do mojej wylotówki - Flamingo Road.



Pomimo nocy mam założone okulary przeciwsłoneczne. Wszystko przez to, że wchodząc do miasta zrobiłem sobie zdjęcie, na którym ujrzałem siebie jako hrabiego Drakulę, z fioletowymi pierścieniami wokół oczu. Zbliżając się do Stripu spotykam coraz więcej ludzi. Jakiś gość mówi mi ironicznie "Good morning, sir". Drobiazg, ale sprawia, że ogarnia mnie furia.



Idę przez Strip. Tłumy ludzi, światła, hałas, wszystko to rozdrażnia mnie coraz bardziej. Mam na sobie podkoszulek, którego nie zmieniałem od początku wędrówki - przypuszczam więc, że jestem dość "smelly", dlatego staram się omijać ludzi najsprawniej, jak to tylko możliwe. Z pewnością jednak wyróżniam się z tłumu samym wyglądem.

Około 20 minut po północy mijam Paris Las Vegas, zaś 40 minut po północy - ścisłe centrum. Niemal dokładnie 94 godziny i 55 minut wcześniej w tym samym miejscu facet zamiatający chodnik zrobił mi zdjęcie u samego początku mojej wyprawy. A zatem udało się -



w czasie krótszym niż 4 doby pokonałem trasę Las Vegas - Pahrump - Las Vegas!

W tym oto momencie poczułem przemożną ulgę. Rozdrażnienie zniknęło. Dotarło do mnie, czego dokonałem. Przede wszystkim - ukończyłem wyprawę. Żywy!

Pozostały mi już tylko 4km do domu... I te również pokonam o własnych siłach. Będę delektować się tym wspaniałym, oczyszczającym ogniem, który pali się w moich stopach, i tym niewyobrażalnym zmęczeniem, które sprawia, że płynę na granicy dwóch światów. Odchodząc od Stripu, mija mnie coraz mniej ludzi. Niektórzy, widząc mnie pytają - Ok? Odpowiadam - Ok! Inni, gdy odpoczywam przez chwilę na przystanku, oddalają się pośpiesznie. Widzę w nich szczery strach.

Docieram do domu około 1:45. Moi wspaniali gospodarze jeszcze nie śpią! W sumie nie zamieniamy wiele słów - i jestem im za to bardzo wdzięczny. Po wzięciu prysznica idę spać. Miękki materac z prześcieradłem i kocyk wydają mi się najwyższym dobrem, jakie spotkało mnie od dawien dawna.

Rano wyruszam na śniadanie do knajpki z meksykańskim żarciem. Chodzenie nie sprawia mi wielkich problemów - wciąż jednak czuję potężne osłabienie. Jako że jest piątek, zamawiam jedyne z dostępnych dań zawierające rybę. W zamian biorę do tego olbrzymią porcję frytek. Czuję, jak życiodajne kalorie rozpoczynają mozolne podnoszenie z ruin mojego wyniszczonego organizmu.

Po zrobieniu niewielkich zakupów powracam do mieszkania. Czuję sporą niechęć do przebywania na słońcu. Postanawiam, że wykorzystam ten ostatni dzień na zwiedzenie miejsc, których jeszcze nie widziałem, ale wyjdę z domu dopiero późnym popołudniem. W międzyczasie opowiadam Rafałowi skróconą relację ze swojej wyprawy. W odpowiedzi pokazuje mi na YouTube dwa odcinki serialu Ultimate Survival, w których były brytyjski komandos ląduje na spadochronie w najbardziej nieprzyjaznym środowisku, jakie można sobie wyobrazić, i próbuje przetrwać na tyle długo, aby dotrzeć do cywilizacji. Oglądając ten serial, stwierdzam, że doświadczyłem bardzo podobnych przeżyć, co główny bohater, szczególnie gdy w kostarykańskiej dżungli dopada go jakaś tropikalna choroba. Ciekawe, czy ktoś kiedyś nakręci o mnie film dokumentalny?

Ze zwiedzania, oczywiście, nici. Jestem zbyt zmęczony, aby się gdziekolwiek ruszyć. Przesypiam twardo całe popołudnie i cały wieczór. Nie przeszkadza mi absolutnie nic, nawet próba miksowania utworów dyskotekowych przez Szymona na nowo zakupionej konsoledzie.

Okazuje się zresztą, że Szymon też wylatuje w sobotę, i to zaledwie godzinę wcześniej ode mnie. To jego ostatnia noc w Las Vegas, więc raczej nie zamierza iść spać. Około północy ja również wstaję, czując się już wystarczająco wyspanym. Siedzimy we czwórkę i gadamy, popijając żubrówkę z sokiem pomarańczowym. Szymon jest zainteresowany zdjęciami, które zrobiłem podczas wyprawy, więc urządzam spontaniczny fotoreportaż na jego laptopie. Kamila i Rafała, którzy zostają w Las Vegas, zachęcam szczególnie do odwiedzenia Red Rock Canyon, który znajduje się naprawdę blisko miasta.

Rano wspólnie z Szymonem dojeżdżam taksówką na lotnisko i tam się żegnamy. Mam mnóstwo czasu. Siadam na krzesełku w strefie dla czekających. Napawam się bezruchem.

W końcu postanawiam przejść odprawę i kontrolę. Tym razem śledzie od namiotu wzbudzają podejrzenia pracownika. Bierze mnie na bok i własnoręcznie rozpakowuje moją torbę, pytając o umiejscowienie niebezpiecznych narzędzi. W końcu wyciąga je na światło dzienne i ogląda uważnie. Muszę przyznać, że taki śledź wygląda naprawdę efektownie w kontekście bezpieczeństwa pasażerskiego ruchu lotniczego. Mam cichą nadzieję, że mimo wszystko uda mi się zachować namiot w komplecie. Facet nie bardzo wie, co ze mną począć, zasięga rady kolegi. Szczęśliwie, okazuje się, że mam pozwolenie, aby wnieść śledzie na pokład samolotu. "You are lucky today", mówi mi pracownik na pożegnanie.

Znalazłszy się w strefie za bramkami, korzystam z okazji, by kupić kilka prezentów i pamiątek. Mam zasadę, że na co jak na co, ale na prezenty się nie żałuje.

Na lotnisku w Phoenix pierwszy raz w życiu kupuję pizzę w Pizza Hut. Nawiązując do nazwy miasta mogę powiedzieć, że dzięki dostarczonym przez niezdrową amerykańską żywność kaloriom zaczynam powstawać jak Feniks z popiołów, ale jest to raczej mozolny proces, który jeszcze potrwa.

Kupuję kolejną serię drogich prezentów. Ktoś bogaty nawet by się tym nie przejął, dla mnie jednak te rzeczy mają wartość nieprzespanej nocy w Pahrump.

Na lotnisku w Houston wita mnie krowa w stroju kosmonauty, z flagą Teksasu powiewającą na próżni. Nastąpiło 2-godzinne przesunięcie, tym razem w odwrotnym kierunku, więc zbliża się już wieczór. Po krótkiej podróży lotniskową kolejką zaczynam rozglądać się za autobusem. Przyjeżdża tak zwane Metro (które tu jest po prostu autobusem komunikacji miejskiej). Pytam, ile kosztuje przejazd do downtown. Okazuje się, ze 1 dolar 25 centów. Co takiego ?! To czemu jadąc na lotnisko zapłaciłem ponad 10 razy tyle?

Z rozmowy kierowcy z innymi pasażerami słyszę, że tak już po prostu jest. Na lotnisko dojeżdżają 2 autobusy. Jedyna różnica jest taka, że ten droższy dojeżdża szybciej i bezpośrednio. Gdybym tylko wiedział wcześniej o tym układzie...

Powrót do normalnego życia z perspektywy tygodnia, jaki upłynął od ukończenia wyprawy do ukończenia tej relacji, przypomina powrót z zaświatów. Po raz kolejny Pan Bóg potraktował moje ryzykowne posunięcia z przymrużeniem oka i postanowił nie karać za totalną głupotę, jakiej się dopuściłem.

Osobom zainteresowanym przedstawiam linka do trasy jaką mniej więcej przeszedłem