niedziela, 13 czerwca 2010

Une petite promenade



Raz na pół roku trzeba zrobić coś naprawdę głupiego.

13 maja 2010, Święto Wniebowstąpienia Pańskiego. O dziwo - we Francji dzień wolny od pracy. Postanowiłem to wykorzystać i urządzić sobie małą przemarszobieżkę.

Po powrocie z kościoła wziąłem się za przerysowywanie map z Googla (nie sztuką jest dotrzeć do celu, posiadając dokładne mapy ;-) Sporą część trasy zgapiłem z tej strony:

http://www.bikely.com/maps/bike-path/Dieppe-to-Paris-approaching-Paris-on-safe-smooth-forest-tracks


(jednak ostateczna wersja dość znacznie różniła się od pierwotnie zaplanowanej)



Rysowałem, zapełniając kolejne kartki.

Rysowałem...

Szósta kartka, siódma kartka...

Piętnasta, szesnasta... Padł na mnie blady strach. Ta trasa nie miała końca!

Ostatecznie zmieściłem się na dwudziestu kartkach (narysowanie map zajęło mi około dwie godziny).



Punktualnie o godzinie 18:00, uzbrojony w najpotężniejsze źródła kalorii, jakimi dysponował supermarket, wybiegłem z głównej bramy Cite Internationale Universitaire de Paris.





Nie będę tu dokładnie opisywał punktów na trasie, kilometraży i czasówek. Wszystkie te dane ładnie opracowałem na jednym obrazku:


Od Une petite promenade


a dla ścisłowców dorobiłem jeszcze wykresy










(Osobiście uwielbiam wykresy! Nie wyobrażam sobie dnia bez wykresu ;-)

Wybiegłem z Paryża przez jego zachodnie wrota w postaci majestatycznej dzielnicy La Defense. Tuż za terytorium opanowanym przez metal, beton i szkło ukazały się normalne przedmieścia. Spodziewałem się, że im dalej od centrum, tym mniej obcokrajowców zobaczę na swej drodze... a tymczasem odniosłem wrażenie, jakbym się przeniósł do któregoś z krajów Trzeciego Świata (polecam przekonać się na własne oczy każdemu, kto przyjedzie kiedykolwiek odwiedzić to miejsce).


Pożegnanie z Paryżem


Po około 3 i pół h od startu skończył się sok pomarańczowy (durny, myślałem, że 1 litr wystarczy mi do rana). Dość szybko napotkałem otwarty jeszcze sklepik. Pani przy kasie nie miała drobnych, więc przyjęła 10 złotych, które przypadkiem wypadło mi z portfela. Sok kosztował jakieś 2 euro, więc cena się mniej więcej zgadzała...

Dopiero teraz, pisząc tą relację, pukam się w czoło. 10 złotych za 1 litr soku ?!

Bienvenue à l'UE...

Około 22 zaczął się hardkor. Trasa od samego początku była zaplanowana tak, aby przebiegać wzdłuż dróg. Spodziewałem się, że nadejdzie ten fatalny moment, kiedy pobocze nagle zniknie - i tak też się stało. Musiałem wspiąć się na wał i brnąć po pas w gęstej trawie, tuż przy siatce, za którą wszystko było elegancko skoszone!

Później siatka się skończyła, a zaczęło się pole ze zbożem - i brnięcia po pas ciąg dalszy. Po paru wkurzających kilometrach zauważyłem, że pojawił się wreszcie jakiś rów. Tu, jeśli chodzi o trawę, było już nieco lepiej. Niestety, zamiast tego na potencjalnego włóczęgę czekały mordercze pułapki w postaci szczątków jakichś tablic, kawałków samochodów i innych śmieci. Najgorsze były betonowe bloki z wystającymi śrubami. Parę razy niewiele brakowało, a spotkałaby mnie masakryczna niespodzianka z ich strony.

Sam nie wiem, czy pisać, co było dalej, bo za to, co zrobiłem, francuska policja mogłaby mnie ścigać do końca moich dni. Liczę, że dopóki jestem we Francji, osoby czytające tą relację zachowają odpowiednią dyskrecję.

Dotarłem do miejsca, w którym asfalt rozwidlał się w wielu różnych kierunkach, tworząc jakieś pętle i serpentyny, których oczywiście nie mogłem zobaczyć w całości, gdyż po pierwsze: było całkowicie ciemno, po drugie: teren był dość mocno zarośnięty drzewami, po trzecie: ukształtowanie terenu sprawiało, że cała ta plątanina tworzyła jakąś niewiarygodną strukturę 3D.

W tym właśnie miejscu poszedłem nie tam, gdzie powinienem... Wpakowałem się na autostradę.


Kolejne etapy przedzierania się przez asfaltową dżunglę


Na szczęście, początkowo było jakieś pobocze, aczkolwiek przeważnie ciasne, zarośnięte krzakami i zaśmiecone. Przedzierałem się dzielnie, czasem zmuszony przeciskać się przez 30-centymetrową przestrzeń pomiędzy barierką a ścianą, a czasem unikać zabójczych wilczych dołów (jeden z nich wykryłem zupełnie przez przypadek, wyczuwając w powietrzu unoszącą się wilgoć).

Oczywiście, nawet tak mizerne pobocze musiało się kiedyś skończyć. Tuż przed miejscowością Pontoise ukazał się przede mną odcinek TYLKO DLA SAMOCHODÓW.

Musiałem działać szybko. Gdy chwilowo nic nie jechało, przebiegłem z lewej strony na prawą, przeskakując barierkę oddzielającą dwa pasy jezdni, a następnie ruszyłem sprintem przed siebie.

Kilka samochodów wyminęło mnie, na szczęście bez trąbienia czy innego awanturowania się. Miałem odblaskowy plecaczek, więc byłem dla kierowców lepiej widoczny, niż ich własna kierownica. Dzięki temu moje poczynania nie były chyba jakąś skrajną patologią.

Po kilkuset metrach pojawił się mur z betonowych barierek, a za nim przestrzeń, w którą natychmiast wskoczyłem. Myślałem już, że odtąd będzie ok. Szybko okazało się jednak, że mogę całkiem zapomnieć o wędrówce wzdłuż tej drogi - tuż przed wjazdem do miasta zmieniała się w wiadukt - przestrzeń wrogą wszelkiemu życiu.

Tuż za boiskiem, gdzie akurat odbywał się trening rugby, opuściłem autostradę i przedostałem się na teren budowy. Przeciąłem labirynt barierek i wykopów, aż w końcu wyrosła przede mną dość spora górka, usypana przez buldożery. Wspiąłem się na szczyt, żeby zobaczyć, jak wygląda cała ta sytuacja.


Prawdopodobnie najwyższy punkt na trasie


Wyłowiłem wzrokiem miejsce, w którym ponownie mogłem doczepić się do drogi prowadzącej do miasta. Tak zrobiłem, i znów niegościnne pobocze poddało mnie próbie nerwów. Przejście przez most, balansując tuż nad krawędzią, za którą 20 metrów niżej przepływała jakaś odnoga Sekwany, zapamiętam jako jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc, które musiałem pokonać.

Oczywiście, wkroczyłem do Pontoise w zupełnie innym miejscu, niż pierwotnie planowałem. Ponieważ moja prowizoryczna mapa obejmowała tylko bezpośrednie otoczenie planowej trasy, nie pozostało mi nic innego jak zdać się na intuicję. Kierując się kompasem i przypuszczeniami na temat sposobu, w jaki zabłądziłem, próbowałem wymusić przecięcie się mojej drogi z drogą, którą miałem narysowaną.

Na szczęście po kilku kilometrach znalazłem mapę całej miejscowości (nie Pontoise, ale już następnej - Osny). Zorientowałem się, gdzie jestem i gdzie mam iść, żeby wrócić na szlak, przerysowałem całą trasę, zapełniając kolejną stronę...

... I oczywiście polazłem w zupełnie innym kierunku. Po 20 minutach znów byłem w tym samym miejscu, ponownie analizując mapę, i tym razem poszedłem już dobrze.


Teraz już wiem, co było przyczyną - zepsuty kompas...




Ale do czasu. Gdy tylko droga wywiodła mnie z miasta na pole, przy najbliższej okazji znowu zniosło mnie na bok. Tym razem jednak pomyłka była dość poważna - spowodowała wydłużenie całej trasy o kilka, a może kilkanaście kilometrów. Szedłem przez wioski, przez które zupełnie nie planowałem przechodzić. Na szczęście w każdej znajdował się drogowskaz prowadzący tam, gdzie ostatecznie chciałem się dostać (miejscowość Marines).



Od Marines już więcej nie błądziłem. Droga była dość mało ruchliwa, co zgadzało się z opisami rowerzystów jeżdżących na tym dystansie.

Moim głównym problemem był brak wody. Litr soku wyczerpał się bardzo szybko. W kilku miejscowościach straciłem dość sporo czasu, szukając jakiegoś sklepu. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że tak trudno cokolwiek znaleźć. Albo sklepy były dobrze schowane, albo mieszkający tu ludzie raz na parę dni jeżdżą do najbliższego większego miasteczka i przywożą tonę zakupów z supermarketu.

W końcu w Jouy-sous-Thelle napotkałem dwa otwarte obiekty: pierwszym była boulangeria, gdzie były tylko bagietki i ciastka, drugim - boutcheria, czyli sklep mięsny. O dziwo, to właśnie tu udało się kupić kilka puszek z colą i oranżadą. Puszki to oczywiście nie rozwiązanie - trzeba wypić wszystko natychmiast po otwarciu. W następnej wiosce udało mi się w jakimś barze dokupić jeszcze butelkę wody (nie będę nawet wspominał o cenach).

W międzyczasie trochę popadało, więc zrobiło się rześko. Wędrując asfaltowymi szosami, podziwiałem bezkresne przestrzenie opanowane przez jaskrawożółte uprawy rzepaku. Jedynie przemykające z ogromną prędkością samochody budziły mój niepokój. Wielokrotnie przechodziłem z jednej strony na drugą, nie mogąc się zdecydować, gdzie jest bezpieczniej. Ponieważ trawa była dość gęsta i w dodatku mokra, nie chciałem schodzić na pobocze. Z pomocą przyszła mi potężna kosiarka, która wyłoniła się naprzeciwko. Zostawiła za sobą pięknie skoszone pobocze, na które natychmiast przebiegłem, przy okazji pozdrawiając kierowcę.

Po około 85 km marszobiegu postanowiłem po raz pierwszy zmienić skarpety. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że moje stopy są jak nowe, a w świeżych skarpetach aż się chciało biec dalej.

Niemal w każdej francuskiej wiosce widziałem przepięknie zadbane zabytkowe kościoły. Oczywiście, żaden nie był otwarty. Anioł Pański odmówiłem więc w przedsionku jednego z nich.



Za miasteczkiem Saint-Germer de Fly sielanka się skończyła - znów trzeba było wkroczyć na ruchliwą drogę, która ciągnęła się przez kilka km. Na tym etapie zaczynało być ciężko. W następnej miejscowości nie znalazłem przy drodze żadnego sklepu, poza ogromnym supermarketem. Na myśl o tym, że musiałbym przemierzyć dodatkowy kilometr tylko po to, aby kupić coś do picia, postanowiłem iść dalej. Później okazało się, że nie był to najlepszy pomysł.

Szczęśliwie, wkrótce powróciłem na spokojne, "polne" szosy. Dzięki słonecznej pogodzie trawa szybko wyschła i znów można było iść poboczem. Jak należało oczekiwać, słońce wysuszyło również mój organizm. Przy każdej okazji rozglądałem się za jakimś sklepem, jednak przede mną wyłaniały się wyłącznie małe wioski. Zdarzało się, że przechodząc przez niektóre z nich w ogóle nie widziałem żywego człowieka. Zamiast tego natrafiłem na taką oto nazwę "ulicy". Pożałowałem, że znam francuski na tyle, aby to sobie przetłumaczyć.

Jedynym ratunkiem wydawało się być miasto, do którego się zbliżałem. Szczególnie jego nazwa: Forges-Les-Eaux (w wolnym tłumaczeniu: Kuźnie Wód), napełniała sporym optymizmem. Zmierzając w jego kierunku odkryłem, że mam już kilku fanów wśród kierowców. Grupka Arabów przejeżdżała obok mnie kilka razy, za każdym razem pozdrawiając mnie trąbieniem.

Dotarłem do miasta około 21:00. Spotkało mnie spore zaskoczenie - miasto było równie opustoszałe, jak niektóre z napotkanych wcześniej wiosek. Zamknięte były wszystkie sklepy i większość barów i restauracji. Obszedłem dokoła centrum miasta, zauważając, że jedna z restauracji przy rynku jest przepełniona ludźmi - ale można to było zobaczyć dopiero podchodząc bliżej.

Zniecierpliwiony całą tą sytuacją, kupiłem kilka puszek Fanty w tureckim kebabie. Aby zmieścić je w swoim małym plecaczku biegowym, na kolację postanowiłem zjeść część swojego prowiantu - obrzydliwą, zimną sałatkę rybną, przegryzaną czerstwym, pogniecionym chlebem. Pomimo tak marnych walorów kulinarnych tegoż posiłku poczułem po nim znaczący przypływ energii.

Gdy zaczęło robić się ciemno, ruszyłem dalej, mając świadomość, że czeka mnie prawdopodobnie najtrudniejsza noc w moim życiu. Potrzeba snu stawała się coraz bardziej dokuczliwa. Mogłem jednak zapomnieć o drzemce - po ciepłym i słonecznym dniu temperatura obniżyła się drastycznie. Otuchy dodało mi sprawdzenie dystansu, który dzielił mnie do celu - jedynie 40-50 km w linii prostej. Niby drobnostka w porównaniu z tym, ile już przeszedłem...

Były to ostatnie chwile, kiedy mogłem jeszcze trochę biec. Trudno mi dokładnie określić, kiedy zacząłem przemieszczać się wyłącznie marszem.

Miałem przed sobą dość spory odcinek całkowicie pozbawiony jakichkolwiek wiosek. Jedynie asfalt, znaki drogowe, czasem jakieś domy. A wszystko spowite całkowitą ciemnością. Idealny moment na "awarię systemu"...

Na niebie, zamiast gwiazd, ujrzałem potężny, jednokomórkowy organizm, który pulsował i obracał się całą swoją strukturą. Później zaczęły dochodzić inne złudzenia, w postaci wędrujących tablic, skalistych klifów oraz paskudnych robaczków biegających po asfalcie. Zacząłem iść zygzakiem, bojąc się je rozdeptać.

Około jedenastej, czyli po jakichś 40 h bez snu, odkryłem, że nie jestem sam. Chyba nie było to "zwyczajne" rozdwojenie jaźni, które, jak sądzę, polega na tym, że z jednej jaźni robią się dwie. W moim przypadku było nas co najmniej pięciu. Żałowałem, że nie było sposobu, aby nagrać lub zapisać naszą dyskusję - byłby z tego gotowy doktorat z psychiatrii.

Rozmawialiśmy jakieś półtorej godziny. Później naszą dyskusję zagłuszył jakiś szum, więc pożegnaliśmy się i znów zostałem prawie sam.

"Prawie" robi wielką różnicę. W rzeczywistości coraz silniej czułem, że idzie ze mną cały tłum.

Około pierwszej ponownie minęła mnie grupka Arabów. Tym razem wykrzyknęli do mnie kilka zdań w ichniejszym języku. Próbowałem nie reagować (od jakiegoś czasu nie mam szczególnego zaufania do kierowców). Pojechali w swoją stronę, śmiejąc się. Dzięki temu spotkaniu na chwilę wróciłem do rzeczywistości.

Około drugiej przechodziłem przez większe miasto - Neufchatel-en-Bray. Zatrzymałem się, próbując coś zrobić w związku z drgawkami, które dopadły mnie na skutek niskiej temperatury. Niestety, nie miałem ze sobą żadnego ciepłego ubrania. Próbowałem okryć się płachtą przeciwdeszczową. Oczywiście, nie grzała ani trochę. Zrobiłem więc kilkanaście pompek i przyspieszyłem.

Po krótkim błądzeniu przeszedłem przez rozświetlony rynek i odnalazłem drogę wylotową. Na chodniku, a później w jakimś rowie znalazłem kawałki kartonu, które włożyłem pod ubranie, tworząc w ten sposób prowizoryczną izolację.

Poza miastem ponownie zapanowała ciemność, a wraz z nią pojawiły się sny na jawie. Ostanie fragmenty świadomości powoli wycofywały się z pola bitwy.

Mijałem potężne biurowce. Widziałem grupki ludzi, które stały pod nimi i rozmawiały. Zdawało mi się, że jestem pracownikiem w fabryce i wykonuję ciężką pracę przy jakimś taśmociągu. Dość szybko zacząłem podejrzewać, że część z tego, czym się zajmowałem, nie istniało. Problem polegał na tym, żeby rozróżnić, co było jawą, a co snem. W wyniku wstępnej analizy wytypowałem trzy rzeczy, które z całą pewnością były rzeczywiste. Po chwili dotarło do mnie, że tak naprawdę tylko jedna z tych rzeczy jest prawdziwa, a wszystko inne jest snem.

Niestety, te cenne wnioski dość szybko odchodziły w niepamięć.

Wycieczka, którą prowadziłem, domagała się odpoczynku. Wszyscy mieli już dość tej całej wyprawy, szczególnie dokuczało im zimno. Przyspieszyłem, żeby zostawić ich w tyle i nie słyszeć ich narzekań. Co chwila jednak ruszało mnie sumienie. Zatrzymywałem się i spoglądałem do tyłu. Ludzie powoli się wykruszali. Ostatnia osoba poddała się tuż przed świtem. Miałem nadzieję, że nic się im nie stanie i jakoś wrócą do domu.

Gdy poczułem na twarzy ciepło pierwszych promieni słońca, wszystkie te dziwne złudzenia nareszcie się skończyły. Na szosie zaczęło pojawiać się coraz więcej samochodów. Zobaczyłem, że kilkaset metrów obok biegnie równoległa droga, znacznie mniej ruchliwa. Okazało się, że to Zielona Aleja (Avenue Verte) - dawna szosa łącząca Paryż i Dieppe. Teraz została zamieniona w trasę dla rowerów i spacerowiczów. Od tej pory przez jakieś kilkanaście km szedłem tą właśnie drogą, delektując się ciszą i spokojem.

O 12:00 w cieniu drzew odmówiłem drugi podczas tej wyprawy Anioł Pański, po czym położyłem się na trawie.

Godzinę później zorientowałem się, że siedzi wokół mnie mnóstwo ludzi. Rozmawialiśmy o jakichś problemach naukowych. Z biegiem rozmowy kolejne osoby zaczęły znikać. Gdy nie było już nikogo, wstałem i wyszedłem na środek drogi. Nie wiedziałem, dokąd mam iść. Nie pamiętałem nawet, kim jestem.

Odrętwienie minęło dość szybko. Odtworzyłem wszystkie wspomnienia, które znalazłem w swojej pamięci. Ciągle jednak miałem wątpliwości. To nie były moje wspomnienia, a cały świat był jednym wielkim oszustwem. Jakaś złośliwa część mnie, ukryta w podświadomości, tworzyła tą sztuczną rzeczywistość.

Przypatrywałem się dokładnie wszystkiemu dokoła, próbując znaleźć jakiś haczyk. Musiałem przyznać, że ten, kto zrobił tą atrapę, odwalił kawał dobrej roboty. Wszystko było dopracowane w najdrobniejszym szczególe, zwłaszcza rośliny.

Nagle droga skończyła się. Dotarłem do jakiegoś parku, pełnego stawów, gdzie sporo ludzi łowiło ryby. Podszedłem do jednego z nich, pytając o drogę do Dieppe. Wędkarz (który według mnie nie istniał) odpowiedział mi płynnie po francusku. W tym momencie postanowiłem przyjąć założenie, że to jednak rzeczywistość. Tak na wszelki wypadek.

Wyszedłem ponownie na pobocze ruchliwej szosy. Po godzinie wdychania spalin byłem już pewien na 100%, że świat wokół mnie istnieje naprawdę. Pozostało jedynie jakieś dziwne uczucie, które na szczęście zniknęło w ciągu następnej godziny.

Około 16:00 minąłem tablicę z napisem "Dieppe". Pojawiły się odgłosy mew, a na twarzy po raz pierwszy poczułem powiew morskiej bryzy. Przeszedłem przez miasto, minąłem port, zrobiłem zdjęcia majestatycznym wapiennym klifom. O godzinie 17:07 dotarłem na czubek mola, gdzie kończyła się moja trasa.



Cel osiągnięty


Czułem się rewelacyjnie. Poza jednym pęcherzem, moje stopy nie uległy żadnym uszkodzeniom. Nie czułem bólu kolan, jedynie lekki paraliż mięśni. Gdyby trzeba było iść dalej, mógłbym pokonać następne 100 km. Takie przynajmniej było moje wrażenie (nie jestem wcale pewien, czy to samo mógłbym powiedzieć po kolejnych dziesięciu...)

Z mola poszedłem prosto na dworzec kolejowy. Nie było bezpośredniego pociągu do Paryża, dlatego pojechałem do Rouen. Tam okazało się, że następny pociąg do Paryża będzie dopiero następnego dnia. Tym sposobem mogłem porzucić nadzieję na wyspanie się we własnym łóżku.

W chwilę po tym, jak rozłożyłem się na podłodze i zacząłem już zapadać w upragniony sen, podeszli do mnie strażnicy, mówiąc, że zamykają dworzec. Wylądowałem na ulicy, w centrum obcego miasta. Słońce już zaszło, zaczynało robić się zimno. Naprzeciwko były dwa hotele, z cenami za nocleg z przedziału 50-100 euro.

Ruszyłem w miasto, szukając czegoś taniego. Po pewnym czasie odnalazłem coś w rodzaju schroniska. Niestety, było już pełne. Próbowałem wybłagać u właściciela chociażby skrawek podłogi. Niestety, nie dał sobie nic wytłumaczyć, i musiałem szukać dalej.

W następnym hotelu portier wskazał mi drogę do hotelu, który według niego był w miarę tani. Po krótkim błądzeniu udało mi się go odnaleźć. Było już około 23:00 i drzwi były zamknięte. Dzwoniłem kilka razy. Nikt się nie pojawiał.

Na szczęście, na drzwiach był numer telefonu. Włączyłem komórkę i zadzwoniłem. Nie wiem, jakim cudem, ale udało mi się dogadać po francusku z portierem. Chwilę później wpuścił mnie do środka. Dostałem pokój z telewizorem i łazienką. Wolę nie pisać, za ile (choć i tak dużo taniej, niż w poprzednich hotelach).

Następnego dnia wczesnym rankiem wyruszyłem z powrotem na dworzec. Tym razem już bez przygód wróciłem do domu.

Podsumowanie:

Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, wyprawa zakończyła się całkowitym sukcesem. Dystans około 190 km został pokonany pieszo w czasie krótszym niż 2 doby - a więc średnia prędkość na całej trasie wyniosła około 4 km/h.

Większość trasy wiodła chodnikami i asfaltem, po terenie przeważnie płaskim, czasem tylko łagodnie pofałdowanym.

Wyprawa była moim pierwszym sprawdzianem marszobiegu na tak dużą skalę. Wnioski są bardzo proste: Podczas marszu człowiek stawia stopę inaczej niż podczas biegu, pracują też zupełnie inne mięśnie. Poruszanie się na zmianę marszem i biegiem sprawia, że nogi są eksploatowane znacznie mniej intensywnie. W efekcie można nie czuć bólu nawet po 100 km. (de facto - pierwsze sto kilometrów pokonałem w ok. 19h)

Oczywiście, nie wyruszyłem na ten spacerek bez przygotowania. Przez ostatnie 9 miesięcy regularnie, co najmniej raz w miesiącu, obiegałem dokoła cały Paryż (33 km). Wycieczka była więc dla mnie niczym więcej, jak zrobieniem na raz sześciu okrążeń. Tyle, że zamiast biegać w kółko, ruszyłem na wprost.

Wnioski na przyszłość:
- przede wszystkim: zaplanować drzemkę, najpóźniej 30 h po starcie
- zabrać ze sobą więcej płynów, ciepłe ubranie, dobrą mapę i działający kompas
- upewnić się, że nie będzie problemów z powrotem do domu
- wytyczyć trasę z dala od autostrad

Jeśli studia pozwolą, już niedługo przekonamy się, gdzie jest ta zaginiona granica ludzkich możliwości.

Od Une petite promenade