O 6:00 mama, zgodnie z moją prośbą, zapala mi światło w pokoju. Słyszę trzask przepalanej żarówki. Ciemność. Zmuszam się do wstania, mam niewiele czasu. Poprzedniego wieczoru położyłem się spać, zamiast się spakować i przeanalizować raz jeszcze czekającą mnie trasę. Teraz biorę się za to wszystko, próbując w międzyczasie zjeść jakieś śniadanie.
Wrocławski Rynek, 19 grudnia 2009, godzina 8:00, temperatura -12,5 st.C
Miejsce startu: Empik, Wrocławski Rynek
Może nie wyglądamy na ekipę hardkorowców... ale to tylko pozory
Po szybkim posiłku odmawiamy nieco spóźniony Anioł Pański i ruszamy dalej. Jest zimno, więc trzeba iść, żeby nie marznąć.
Droga przez pola
W Zachowicach przechodzimy tuż obok uroczystego konduktu pogrzebowego. Nie jestem przesądny, ale nie napawa to optymizmem. Uświadamiam sobie, że nasza wyprawa wiąże się jednak z pewnym ryzykiem - w tej chwili jest jeszcze ok, ale po przejściu 50 czy 60 km możemy czuć się już znacznie gorzej, a i temperatura w nocy będzie z pewnością znacznie niższa.
Widok na Ślężę (właściwie: brak widoku)
W Siedlakowicach podjęliśmy decyzję, aby nie skracać trasy idąc poboczem bardzo ruchliwej szosy nr 35. Poszliśmy szlakiem, przez Kryształowice i Stary Zamek. W tym miejscu niewiele brakowało, a byśmy zabłądzili.
Zaraz potem trzeba było przejść nad strumieniem przez rozpadającą się kładkę.
"Most Śmierci" :-D prosto z "Indiany Jonesa"
Zanim dotarliśmy do Rogowa Sobóckiego, zapadł zmrok. Uzbrojeni w czołówki, szliśmy poboczem, aż wreszcie ukazała się tablica z napisem "Sobótka", co oznaczało symbolicznie mniej więcej połowę trasy.
Pożegnaliśmy się na dworcu autobusowym. Michał przekazał mi swój termos z herbatą.
66 % uczestników wraca do Wrocławia
Wchodząc na górę czerwonym szlakiem, rzeczywiście słyszałem jakieś zwierzęta kryjące się w ciemnościach. Nic mnie na szczęście nie zaatakowało.
Jak człowiek zostaje w nocy sam w ciemnym lesie, zaczyna słyszeć głosy.. :-D
Czerwony szlak na Ślężę - jakby kto ciekły azot wylał...
Miałem nadzieję wejść na chwilę do schroniska i coś zjeść. Było czynne do 20:00. Ponieważ zegarek nie działał, włączyłem komórkę, żeby sprawdzić godzinę. Była 20:05. Zadzwoniłem do drzwi. Po kilku minutach pani ze schroniska wpuściła mnie do środka. Nie była specjalnie zachwycona. Widząc to, powiedziałem, że wejdę tylko żeby zmienić skarpetki.
Tak jak się obawiałem, moje stopy były w dość kiepskim stanie - pomarszczona skóra i pęcherze, jeden na drugim. Miałem idealnie wodoszczelne buty - niestety, działało to w obie strony.
Wychodząc, dowiedziałem się od pani ze schroniska, że na zewnątrz jest -18 stopni.
Kiedy już zamknęła za mną drzwi, uznałem, że powinienem był jednak zachować się bezczelnie i zostać w środku, żeby zjeść kolację. Zamiast tego usiadłem na schodach i zacząłem sprawdzać, co nadaje się do zjedzenia.
Danie wieczoru - lody o smaku makreli
Zjadłem kilka takich lodowatych kanapek, z każdą chwilą coraz bardziej trzęsąc się z zimna. Sądziłem, że herbata też będzie już co najwyżej letnia. Ku mojemu zaskoczeniu, termos Michała trzymał ciepło tak dobrze, że w środku był jeszcze niemal wrzątek! Z rozkoszą wypiłem dwa kubeczki, jeden po drugim.
Pomyślałem sobie, że gdyby Michał i Kasia nie zrezygnowali, z całą pewnością zabrakłoby nam nie tyle gorącej herbaty, co w ogóle czegokolwiek do picia - woda mineralna w butelce zamarzła w 100% objętości.
Cel 1/2 osiągnięty :-)
Zszedłem na przełęcz Tąpadłą, a stamtąd ruszyłem żółtym szlakiem do Kiełczyna. Ten odcinek był prawdziwym rajdem na orientację - trasa prowadziła przez las i była mocno pokręcona. Był moment, kiedy musiałem przeskoczyć przez strumień, aby przekonać się, że ciąg dalszy szlaku faktycznie znajduje się po drugiej stronie.
Starałem się bardzo uważnie analizować mapę. Dzięki temu tylko raz trochę zabłądziłem. Zmyliły mnie ślady pozostawione przez samochód. Sądziłem, że trzymając się ich na pewno dotrę przynajmniej do asfaltu. Okazało się, że ślady wyprowadziły mnie na jakąś polanę, gdzie zamykały się w pętlę.
Wkrótce przekonałem się, kto zostawia te ślady. Jakiś zwariowany kierowca szalał maluchem po polnych i leśnych drogach. Pewnie zmodyfikował silnik i teraz testował jego możliwości. Jeden raz zobaczyłem go z bliska, jak przemknął tuż obok mnie - było to nieco przerażające, gdyż szyby samochodu były całkowicie zaparowane i rozświetlone od wewnątrz. Wyglądał jak jakiś maluch-widmo bez żadnego człowieka w środku :-D
Wydostałem się wreszcie na asfaltową szosę. I tu spotkała mnie dość nieprzyjemna przygoda. Dwa razy zatrzymali się przy mnie kierowcy, zdziwieni obecnością człowieka z lampą w takim miejscu i o takiej godzinie. Ktoś z was może myśli sobie: "No proszę. Polscy kierowcy to jednak pomocni ludzie." Hmm, ciekawe...
Moja rozmowa z drugim samochodem brzmiała mniej więcej tak:
- Hej, kolego! Wszystko w porządku? Może cię gdzieś podrzucić?
- Nie, dzięki, nie trzeba. Wszystko ok!
- A zaje**ć ci, cwelu? Co? Zaje**ć ci?
Na szczęście kierowcy mocni są tylko w gębie, zwłaszcza przy takim mrozie.
Cicha noc, mroźna noc...
Przez chwilę myślałem, że to tzw. dewitryfikacja szkła, czyli odszklenie w niskiej temperaturze. Czyżby był aż taki mróz?!
Dość długo szedłem idealnie prostą polną drogą, aż wyrosło przede mną ogrodzenie. Skręciłem w prawo i ścieżką między krzakami wydostałem się na ulicę w Bartoszowie. Stąd znów ruszyłem przez pola, idąc drogą równolegle do miejscowości Piskorzów.
Na tym etapie było już naprawdę ciężko. Wbrew temu, czego się spodziewałem, to nie mróz był największym problemem. Największy ból sprawiały stopy. Każdy krok był istną torturą - miałem uczucie, jakby w skórę wbijały mi się dziesiątki igieł. Każda nierówność, na której postawiłem stopę, powodowała, że zbliżałem się do obłędu.
Ból zmusił mnie do postoju na środku pola. W tym miejscu omal nie straciłem mojego źródła światła. Posługiwałem się tandetną lampką, która miała dwa ruchome elementy: wyłącznik i uchwyt - i oba te elementy odpadały. Podczas postoju pokrętło wyłącznika wpadło do śniegu. Przez kilka minut szukałem go po ciemku, gdyż lampka zgasła. Udało się - od tej pory trzymałem go w kieszeni.
Po wyjściu z polnej drogi ukryłem się na chwilę w budce przystankowej w Piskorzowie. Włączyłem komórkę - godzina 4:00! Sądziłem, że jest co najwyżej 2:00.
Ten widok zadziałał lepiej od RedBulla
W Rościszowie minął mnie z naprzeciwka pierwszy autobus do Dzierżoniowa. To oznaczało, że było już po piątej.
Ciepły pokoik, miękki dywanik, gorąca herbatka... e tam, może kiedy indziej
I oto wkraczam na zielony szlak.
Wchodzenie pod górkę było potwornie bolesne. Posuwałem się bardzo powoli, jak człowiek, który bosymi stopami próbuje przejść po rozsypanych pinezkach. Za to droga była przepiękna, znacznie piękniejsza niż na Ślęży. Aż trudno było uwierzyć, że drzewa są w stanie przyjąć na siebie tak grubą warstwę szronu.
Na szczyt mogłem pójść szlakiem żółtym, czerwonym albo niebieskim. Oczywiście, wybrałem najgorszy z nich...
Niebieski szlak: paskudnie stromy, a do tego zasypany śniegiem.
Właziłem na górę, stawiając nogi na czyichś śladach, a tymczasem robiło się coraz jaśniej. Ból zaczynał doprowadzać mnie do szału.
Mroźny świt
Wkurzyłem się. Zacząłem prawie biec, nie zwracając uwagi na stan moich nóg.
Człowiek, który zostawił ślady, musiał dość dobrze znać trasę, gdyż cały czas widziałem oznakowania szlaku. Niestety, tuż przed szczytem, w gęstym labiryncie małych choinek, gdzie warstwa śniegu sięgała powyżej pasa, jego droga przypominała random-walk.
Cel ukazał się o godzinie 8:22 - dokładnie 24 godziny i 11 minut od momentu rozpoczęcia wyprawy.
Ku mojemu zaskoczeniu, było dosyć ciepło: jakieś -5 stopni (spodziewałem się, że na szczycie będzie przynajmniej -25). W dodatku prawie nie było wiatru. Usiadłem pod wiatą, aby odpocząć i napawać się swoim sukcesem. Założyłem ostatnią parę suchych skarpet i sprawdziłem godzinę - okazało się, że sukces był niestety tylko częściowy - nie zmieściłem się w 24 godzinach - ale nie zabrakło wiele.
I tak będę chory, więc co mi tam...
Przez chwilę po głowie krążył mi pomysł, aby rozpalić ogień w palenisku i trochę się ogrzać, a przy okazji roztopić wodę mineralną. Na szczęście szybko się opamiętałem i ruszyłem w drogę powrotną, tym razem przez żółty szlak.
Na szlaku było po kolana sypkiego, puszystego śniegu - wymarzone warunki dla kogoś, kto ma uszkodzone podeszwy. Czułem się, jakbym stąpał po czerwonym dywanie :-) To nie sprawiło jednak, że posuwałem się szybciej - mój krok przypominał raczej krok pingwina.
W związku z tym przeżyłem również chwile grozy - znalazłem się w strefie skrzypiących gałęzi. Wydawały taki dźwięk, jakby w każdej chwili miały pęknąć pod ciężarem śniegu i spaść wprost na moją głowę. Jedno miejsce nawet przebiegłem, tak byłem przestraszony (a w tamtym momencie niewiele było rzeczy, które zmusiłyby mnie do biegu).
Na przystanek autobusowy w Rościszowie dotarłem kilka minut po godzinie 12. O 12:17 zabrał mnie autobus do Dzierżoniowa, a w Dzierżoniowie na dworcu PKS przechwycił mnie bus, którym do Wrocławia dotarłem około 14:30. Prawie nie pamiętam tej podróży, gdyż natychmiast po usadowieniu się w fotelu zasnąłem. Wiem jedynie tyle, że jakaś pani wiozła zapakowaną w prezencie laleczkę, która przy każdym wstrząsie wybuchała śmiechem, a pozostali pasażerowie dostawali od tego szału. Mi ta śmiejąca się laleczka nie przeszkadzała w ogóle :-)
Po powrocie przyszło mi tą wyprawę odchorować... Ale nie żałuję.
Kilka spostrzeżeń odnośnie odporności prowiantu na mróz:
Czego na przyszłość nie zabierać?
- wody mineralnej - chyba że ktoś chce nieść w plecaku pół kilo lodu jako dodatkowy balast
- napojów energetyzujących w puszce - podobnie
- konserw rybnych, serów - da się co prawda zjeść, ale jest to bardzo nieprzyjemne
Co się sprawdziło?
- chałwa! - to odkrycie roku: nie zamarza, a daje takiego kopa, że czekolada to przy tym kalafior
- gorąca, posłodzona herbata w termosie - jeśli następnym razem też będzie taki mróz, każdy uczestnik musi mieć co najmniej trzy termosy herbaty
- żelki - na mrozie zmieniają się w orzeźwiające cukierki
- wafelki - najlepiej na wagę, w dużych ilościach - doskonale sprawdzają się jako zapychacz zamiast chleba.
Trudno powiedzieć...
- czekolada i batoniki - nawet nie próbowałem rozpakowywać... ale pewnie jak ktoś ma mocne zęby, to da radę
- chleb - w czasie całej wyprawy zjadłem kilka kromek. Okazało się, że zamarza, ale stopniowo i na początku tylko powierzchownie.