My thoughts are bothering me
There's no sleep this night
Will I be strong enough to rule the land?
Przepraszam, czy wie pan może, skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko? - Pytam w tym gigantycznym mieście, gdzie każdy ma samochód, a komunikacja miejska jest mniej więcej na tym samym etapie rozwoju, co nogi u padalca. Facet wskazuje mi pusty parking, który dopiero co obszedłem dookoła, z małym budynkiem w środku. To tam można kupić bilet na przejazd. 15 dolarów - cena trochę zbija z pantałyku, no ale co zrobić?
W ogromnym klimatyzowanym autobusie, który pojawił się jakiś czas później, oprócz mnie i kierowcy podróżuje tylko 1 pasażer. Po 40 minutach docieramy na gigantyczne lotnisko, gdzie za pomocą kolejki udaje mi się przedostać na właściwy terminal. Mam tylko bagaż podręczny, a w nim, między innymi, zwinięty w rolkę plecak oraz namiot. O dziwo, ten ostatni przechodzi kontrolę bez najmniejszych problemów, pomimo że zawiera kilkanaście śledzi, które spokojnie mógłbym wykorzystać do porwania samolotu i rozbicia go o któryś z wieżowców w downtown.
Siedzę na środkowym fotelu, nie mam więc dostępu do okna - tym razem ze zdjęć lotniczych nici. Tuż przed wylądowaniem w Phoenix pilot informuje nas, że temperatura powietrza wynosi 116 stopni Fahrenheita. Jedyne, co pamiętam, to że 100 odpowiada ciepłocie ludzkiego ciała, więc 116 to już byłaby w Polsce klęska żywiołowa. W rękawie łączącym samolot z terminalem czuję na twarzy i rękach, jak promieniowanie cieplne emitowane przez blachę parzy mi skórę. Istny piekarnik!
Phoenix, piekło Arizony
Wędrówka po lotnisku w poszukiwaniu prezentu dla moich hostów powoduje, że dostaję lęku przestrzeni. W tym kraju wszystko jest duże, to rzecz powszechnie wiadoma - ale co innego o tym słyszeć, a co innego się przekonać na własnej skórze. Wystarcza mi czasu akurat na tyle, aby kupić czekoladki i wrócić w odpowiednie miejsce. Wsiadam w następny samolot i opuszczam Arizonę na rzecz Nevady.
Las Vegas, pierwsze zwiedzanie po wydostaniu się z lotniska
Półtorej godziny mija mi na błądzeniu w poszukiwaniu wejścia na terytorium, gdzie znajduje się mój nocleg. W końcu udaje się. Drzwi są zamknięte, więc siadam i dzwonię. Na szczęście, Kamil i jego koledzy będą za 10 minut.
Cieszę się, że kontakt nie okazał się spalony i mam gdzie spać tej nocy. Kamil, Rafał i Szymon są bardzo gościnni, dostaję luksusowy materac z gąbki, prześcieradło i kocyk. Czegóż chcieć więcej? A ktoś kiedyś narzekał mi, że zagranicą Polacy sobie nie pomagają.
Po powrocie czuję się wyczerpany i, co przerażające, bolą mnie nogi! A przecież najgorsze dopiero przede mną.
Kamil, Rafał i Szymon wyszli na miasto, wrócą bardzo późno. Po wpisaniu kodu, który dostałem od Szymona, drzwi od mieszkania nie otwierają się. Postanawiam tym razem nie robić zamieszania i nie dzwonię. Zamiast tego wyruszam na zwiedzanie miasta.
Las Vegas robi wrażenie. Co prawda, formalnie to jeden wielki kicz, gdzie powtarza się do znudzenia dziwaczny pomysł: skopiować jedno z najbardziej znanych miejsc świata i odtworzyć je na środku pustyni. Ale trzeba dodać, że jest to kicz monumentalny. Kopie są przeważnie w skali 1:1, jedynie wieża Eiffla i Statua Wolności zostały zminiaturyzowane do skali 1:2. A wszystko to możliwe dzięki niewyobrażalnej kasie, którą zostawiają miliony ludzi w kasynach i hotelach. To miasto to gigantyczny pomnik Ludzkiej Próżności, postawiony przez Ludzką Naiwność.
Epicentrum Ameryki
Po obejściu centrum miasta wracam pod drzwi mieszkania i czekam. Planowałem się przespać przed wyruszeniem w trasę, ale wygląda na to, że nic z tego nie będzie. Po dwóch godzinach wracają moi polscy koledzy. Okazuje się, że cały czas mogłem wejść - po wpisaniu kodu wystarczyło tylko odpowiednio przekręcić klamkę. Czuję się jak idiota, ale na szczęście nie mam czasu się tym martwić. Do północy zostało pół godziny - a właśnie wtedy planowałem wyruszyć.
Biorę szybki prysznic, a następnie pozwalam sobie na ostatnie chwile odpoczynku, czekając, aż naładuje się akumulator w moim aparacie, rozładowany trochę po zwiedzaniu. Tymczasem Kamil, Szymon i Rafał oglądają Iron Mana 2 na gigantycznym ekranie. Czuję pokusę, żeby zostać z nimi i dać sobie spokój z tą absurdalną wyprawą...
Już od pierwszych chwil czuję, że zapasy wody w plecaku zmierzają do poważnego uszkodzenia mojego kręgosłupa, a co najmniej ramion. Planuję przetrwać z dala od cywilizacji przez pierwsze 2 dni. Tymczasem internetowe źródła podają, iż w ciągu 1 dnia intensywnego marszu przez pustynię należy wypijać przynajmniej 1 galon, a więc około 4 litry wody. Uznałem, że ilość ta jest dostosowana do przeciętnego Amerykanina, który z pewnością waży więcej ode mnie, a więc musi też pić więcej. Tak więc, spakowałem 6 litrów. Do tego namiot, prowiant, ciuchy na zmianę i do ubrania na chłodną noc. Pomimo skrajnego minimalizmu, czuję się jak ciężarówka.
Ulica jest prosta jak wiązka lasera. Mijają trzy i pół godziny, zanim docieram do pierwszego planowego skrętu w Town Center Dr. Nogi bolą mnie potwornie - a to dopiero początek, a właściwie początek początku. Ze skrzyżowania, za kwadratem pustkowia widać rozświetlony Strip na tle porannego brzasku. Robię sobie zdjęcie w tej niezwykłej scenerii, po czym ruszam w boczną ulicę. Chwilę później docieram do miejsca, które mógłbym opisać tylko słowami Wrota Pustyni.
Dość szybko pojawia się przede mną pierwsza zamknięta brama i ogrodzenie. Z jakiegoś zakamarka mojego umysłu odzywa się głos: Może to znak, żeby jednak zawrócić?
Co, jeśli okaże się, że to czyjaś posesja? W tym kraju raczej nie zaczną od zapytania mnie, czego tu właściwie szukam...
Rozglądam się dokoła. To przecież totalne pustkowie. Nie zamierzam go obchodzić, przedzierając się przez krzaki i potykając o głazy. Przerzucam plecak i przeskakuję na drugą stronę. Podobnie traktuję trzy następne przeszkody.

Pierwotny plan (PS. totalne wariactwo)
Pani informuje mnie, że Rocky Gap Road jest dosyć niebezpieczna, gdyż nie jest przez nikogo utrzymywana, więc jeśli się tam wybieram, to wyłącznie na własne ryzyko. Poza tym idąc na północ przez Lovell Canyon mogę napotkać teren prywatny, przez który nie będę mógł przejść. Słysząc to czuję się trochę stłamszony. Pytam więc, gdzie w najbliższej okolicy mogę rozbić namiot na nocleg. Okazuje się, że na terenie Red Rock Canyon jest to zabronione, ale Lovell Canyon jest już poza zasięgiem obszaru chronionego i jeśli uda mi się tam dotrzeć przed zmrokiem, to nie ma problemu.
Zamiast tego wyruszam wzdłuż Red Rock Canyon Road. Postanowiam dotrzeć do Lovell Canyon, rozbić namiot i przenocować, a decyzję odnośnie dalszych kroków podjąć następnego dnia. Tymczasem jest dopiero 10 rano, więc trzeba jakoś wykorzystać ten czas, jaki pozostał do zachodu słońca. Idąc drogą widzę ludzi wędrujących jakimiś ścieżkami. Odkrywam, że to regularny szlak wzdłuż kanionu, zaznaczony na mapie. Zbaczam nań z asfaltowej szosy, i odtąd rozpoczyna się eksploracja zapierających dech w piersiach widoków, jakich z pewnością nie spodziewałem się napotkać na swej drodze. Niesamowite formacje skalne wszelakich barw i kształtów sprawiają, że ogarnia mnie fascynacja. Nie mogłem trafić w ciekawsze miejsce.
Upał, ciężki plecak, nieustanne strome podejścia i zejścia sprawiają, że zużywam mnóstwo energii - ale początkowo w ogóle tego nie czuję, napawając się pięknem otoczenia. Wkrótce czerwone skały ustępują miejsca białym, a następnie szlak prowadzi centralnie przez środek pustkowia. Wreszcie docieram do rozwidlenia, na którym wybieram nieco dłuższą drogę, prowadzącą dokoła niewielkiej góry. Szlak przywodzi na myśl Tatry albo Karkonosze, tyle że w momencie największej suszy i upałów.
Wreszcie docieram do połączenia z Rocky Gap Road. Jestem wykończony. Siadam w pobliżu dwóch zaparkowanych samochodów. Właściciel amerykańskim zwyczajem pyta, jak się mam. Chcę coś odpowiedzieć, ale po prostu nie wiem co. Który to już raz bezskutecznie próbuję wymyślić jakąś inteligentną odpowiedź na tego typu pytanie?
Jest około 4 po południu. Mam już za sobą 15h marszu (nie licząc przerwy na krwotok). Postanawiam iść jeszcze maksymalnie przez 2 godziny, po czym rozbić namiot tam, gdzie uda mi się dotrzeć, i przespać przynajmniej 12 godzin. Słońce zachodzi około siódmej wieczorem, a wschodzi około szóstej rano, więc plan jest w zgodzie z podpowiedzią rozsądku, aby nie wędrować po ciemku, kiedy to cały zestaw nocnych drapieżników, takich jak pumy, kojoty, grzechotniki i skorpiony, wychodzi ze swych norek i rusza na polowanie.
Ja, a w tle po prawej - pionowe ściany, które miałem ochotę sforsować ;-)
Wędrując Rocky Gap Road odkrywam, jak złudne mogą okazać się trójwymiarowe wirtualne makiety terenu w Google Earth. Planując swoją trasę rozważałem wspięcie się po zboczach otaczających mnie gór, aby zaoszczędzić drogi, a zarazem w krótkim czasie nabyć wysokości przed atakiem na Charleston Peak. Realny świat nie pozostawił cienia wątpliwości - to, co zamierzałem sforsować, okazało się pionową ścianą pasma górskiego wielkości Tatr. Również sama droga okazuje się podchodzić pod górę zaskakująco stromo. W Google Earth wydawała się niemalże płaska.
W środku nocy budzi mnie zimno, wiatr i mrożące krew w żyłach dźwięki. Słyszę wokół siebie jakieś węszenie, dyszenie i prychanie. Prawdopodobnie to tylko łopotanie namiotu... jednak wyrwany ze snu zmagam się z powstającymi w mojej wyobraźni obrazami watahy kojotów albo zdziczałych psów, które wychwyciły unoszące się w powietrzu cząsteczki zapachowe pozostawione przez mój prowiant i teraz szukają sposobu, by odnaleźć ich źródło. Przychodzi mi do głowy, że nawet niewielki nacisk ze strony takiego zwierzaka może bez trudu przewrócić mój namiot, a wtedy moje schronienie, oddzielające mnie od świata zewnętrznego, zmieni się w pułapkę.
W tym samym momencie zaczynam telepać się z zimna jak epileptyk. Próbuję się opanować, gdyż wywołuje to dobrze słyszalny hałas. Nagle jednak uświadamiam sobie, co to za hałas - trzęsę się tak intensywnie, że przypomina to odgłos grzechotnika. Wpada mi do głowy idiotyczna myśl, że wytwarzając ten odgłos mogę odstraszyć inne nocne drapieżniki. Zaczynam więc trząść się bardziej ochoczo. Wkrótce jestem rozgrzany na tyle, że zasypiam, nawet tego nie zauważając. Reszta nocy upływa mi na takich właśnie cyklach przebudzania się po to, aby się chwilę potrząść, i następnie zasypiania, aż do momentu ponownego wychłodzenia.
Gdy tylko mroki nocy zostają rozproszone przez poranną szarość, wstaję aby zebrać się do drogi. Jest około wpół do szóstej rano. Sam już nie wiem, czy się wyspałem czy nie; czuję jedynie ulgę, że mam już tą groteskową noc za sobą.
Gdy robi się jaśniej, dostrzegam na niebie przedziwne chmury. Po ukazaniu się słońca na tle pobliskiego szczytu pojawia się tęcza, a zarazem daje się słyszeć złowieszczy grzmot. Tuż po pośpiesznym spożyciu śniadania ponownie dostaję krwotoku. W tym samym czasie zaczyna padać. Zastanawiam się, jak często tutaj pada - i jak dużego muszę mieć pecha, żeby zaczęło padać akurat wtedy, kiedy tu jestem, i akurat w tym samym momencie, w którym zaczyna mi lecieć krew z nosa.
Przynajmniej nie pada zbyt intensywnie - czekam więc, aż krwotok ustanie, co dzieje się dość szybko, i ruszam w dalszą drogę. Na szczęście, droga wiedzie teraz w dół, nie jest więc zbyt męcząca. Wkrótce deszcz słabnie na tyle, że ubranie zaczyna szybciej schnąć niż moknąć, więc w zasadzie problem mam z głowy. Ciągle jednak słychać niepokojące grzmoty.
Mijam tablicę z nazwą tego miejsca: Rainbow Wilderness Area. Wygląda więc na to, że przynajmniej tęcza nie jest tu rzadkim zjawiskiem.
W czasie, gdy połykam kolejne kilometry asfaltu, dogania mnie burza. Zaczyna lać, i to obficie. Na niebie grzmi i błyska - a ja jestem niby w kanionie, ale tak naprawdę na otwartej przestrzeni, i nie mam żadnej ochrony przed deszczem poza moim wielofunkcyjnym mapnikiem (swoją drogą, będącym pozostałością po materiałach do pracy magisterskiej). Z pamięci wyłania się wizja kolejnego zagrożenia: w górach na terenach pustynnych dość częstym zjawiskiem są tak zwane flash floods, czyli błyskawiczne powodzie. Osobiście wolę bardziej zabawną nazwę: flush floods, czyli powodzie-spłuczki. Podczas takiej powodzi, będącej efektem ulewnego deszczu, którego skaliste podłoże nie jest w stanie wchłonąć, wszystko, co ma pecha znajdować się w tym czasie w kanionie, zostaje po prostu - spłukane.
Przechodząc przez ten teren, mam okazję oglądać chyba każdy możliwy wariant tabliczki o ogólnym przekazie "Zakaz wstępu". Czuję się jak w jakimś kuriozalnym muzeum. Na szczęście, odcinek wiodący przez to jakże prywatne terytorium ma jedynie 1.1 mili długości - i żadna z napotkanych tabliczek nie zabrania mi iść dalej, a jedynie skręcać w którąkolwiek z licznych ścieżek.
Około drugiej po południu docieram do miejsca, gdzie Lovell Summit Road łączy się z Troat Canyon Road. Ta droga zaprowadzi mnie już wprost do autostrady. Tyle, że zanim tam dotrę, czeka mnie jeszcze prawie 12 km wędrówki po niemal idealnie płaskim pustkowiu. Czuję się jak mrówka mająca przejść w poprzek rozgrzanej patelni. W oddali widzę już Pahrump i sąsiadujące z miasteczkiem wyschnięte jezioro, na którym co jakiś czas formują się lokalne burze piaskowe.
Przestrzeń krainy, do której wkraczam, jest przytłaczająca. To właśnie nazywane jest tutaj doliną - wszystko inne to kaniony. Słynna Dolina Śmierci znajduje się jakieś 100 km na zachód, z kolei Nevada Test Site, czyli miejsce próbnych wybuchów jądrowych, 100 km na północ. Ja sam przyjąłem już śmiertelną dawkę promieni UV na swoje ramiona. Ubrałem więc bluzę z długim rękawem, a żeby się nie zagotować, zdjąłem podkoszulek i rozpiąłem zamek błyskawiczny. Pora opalić brzuch i klatę.
Zaczynam wędrówkę wzdłuż autostrady. Idę poboczem po lewej stronie, naprzeciwko nadjeżdżających samochodów. Choć zabrzmi to może nieco idiotycznie - nie chcę być podwożony. I'm a hiker, not a hitch-hiker. Autostopa będę łapać jedynie w ostateczności.
Wchodzę do pierwszego napotkanego baru, Quiznos Sub. Zamykają o 9, jest 8:20. Jestem uratowany! Zamawiam butelkę oranżady, którą wypijam prawie jednym łykiem, po czym napełniam ją wodą z dystrybutora i piję dalej. W międzyczasie zamawiam Torpedę, czyli długaśną kanapkę z szynką, serem i warzywami. Moja radość jest wielka.
Dowiaduję się, że naprzeciwko jest tani hotel. Czuję, że dzisiaj dostałem już w kość na tyle, że mogę pozwolić sobie na odrobinę klasycznie pojmowanego luksusu. Postanawiam, że jeśli tylko cena za nocleg będzie niższa niż 30 dolarów, zostaję tu na noc.
Tym razem uważnie analizuję hotel i jego otoczenie. Moją uwagę przykuwa parking dla autokarów i przyczep campingowych. Jest tam trochę trawnika oraz toalety. Rozpoczynam więc poszukiwania kogoś, kto mógłby powiedzieć mi, czy mogę w tym miejscu rozbić namiot, co planuję zrobić, gdyby cena pokoju hotelowego okazała się za wysoka. Zbliżając się do hotelu, napotykam pijaną kobietę. Wybiera się do kasyna, więc pokaże mi drogę do wejścia. Droga okazuje się niezwykle kręta, wkrótce jednak trafiam wprost przed oblicze recepcjonistki. Pokój kosztuje 59 dolarów za noc, według moich kryteriów nocleg jest więc poza dyskusją. Recepcjonistka informuje mnie dodatkowo, że nie ma możliwości rozbicia namiotu na tym parkingu, który widziałem, jednak po drugiej stronie autostrady znajduje się charakterystyczny hotel-kasyno Terrible's, który posiada miejsce dla namiotów.
Ostatecznie odsyła mnie do szefa wszystkich szefów, a raczej, sądząc po jego ubraniu, szeryfa wszystkich szeryfów. Ten sympatyczny starszy pan informuje mnie, że co prawda ich hotel nie posiada miejsca dla namiotów, jednak proponuje mi inne rozwiązanie. Mam się mianowicie udać wzdłuż jednej z bocznych ulic, aż do jej końca, gdzie znajduje się spontaniczne obozowisko różnych szumowin, bezdomnych i tym podobnych. Policja zazwyczaj zostawia to miejsce w spokoju, jeśli więc potrafię obronić się przed "zewnętrzną ingerencją", jest to najlepsze wyjście dla mojej sytuacji.
Przed odejściem facet pyta mnie o pochodzenie. Gdy odpowiadam, stwierdza, że zna wielu Polaków, wymienia mi kilka nazwisk kończących się na -ski. Rzucam mu swoje własne do kolekcji. Ku mojemu zdziwieniu, wymawia je bezbłędnie. Żegnamy się w bardzo serdecznej atmosferze.
Podążając wskazaną drogą dociera do mnie oczywisty fakt - gość wziął mnie za regularnego włóczęgę. Brudne i niespecjalnie wyszukane ubranie, rozdzierający się plecak, siatki z zakupami, zarost i ślady krwi na twarzy... Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak wyglądam. Dziwnym trafem, ukryłem wszystkie swoje atrybuty podróżnicze, takie jak kapelusz, kompas, latarkę czy mapnik. Raczej nie przekonałem go samymi słowami "I am a hiker, but a kind of oldfashioned". Facet chciał się mnie zwyczajnie pozbyć. Może lepiej nie iść za jego radą?
Po drodze mijam jeszcze wejście na parking podobny do tego, jaki widziałem przy Saddle West. Tym razem jest budka, w środku strażnik gra na komputerze w pasjansa. To moja ostatnia szansa - pytam, czy mogę rozbić namiot gdzieś na trawie na tym terenie. I tym razem spotykam się z odmową - ale przynajmniej w oczach tego człowieka widzę szczery żal.
Docieram do końca ulicy. Dalej jest już tylko ciemność i pustka. Gdzieś w oddali widzę jakieś nikłe światełka - to pewnie wspomniane wcześniej obozowisko. Nie zamierzam ryzykować spotkania z jego mieszkańcami. Postanawiam rozbić namiot w miejscu, do którego dotarłem. Nie ma tu zupełnie nic. Nie wierzę, że ktoś mógłby się do mnie przyczepić.
Grunt jest piaszczysty i pełen kamieni. Wbijanie śledzi przychodzi z trudem, a i wówczas nie są stabilne. Pierwsza próba kończy się wywróceniem namiotu przez nasilający się wiatr. Ustawiam więc go w pozycji aerodynamicznej. W końcu udaje się - ale tylko na kilka sekund. Trzeciej próby już nie podejmuję. Wycofuję się z tego obszaru. Niemal natychmiast odkrywam, że to sam Pan Bóg zmusił mnie do rezygnacji - tuż obok w świetle latarki odkrywam spore mrowisko. Mieszkające tu mrówki nie są normalnych rozmiarów. Gdybym tu nocował, kto wie, czy nie obudziłbym się pod ziemią.
Jest godzina pierwsza w nocy. Straciłem w tym mieście 4 godziny na zakupy i poszukiwanie noclegu. Jestem wycieńczony i obolały. Mój plecak waży tyle, że z trudem jestem w stanie zarzucić go na plecy.
Postanawiam wrócić do Las Vegas tą samą drogą. Trasa jest sprawdzona - wiem, którędy iść oraz ile czasu mi to zajmie. Jest środa, a w sobotę rano mam samolot z powrotem do Houston. Nie mogę ryzykować spóźnienia tylko po to, aby urozmaicić sobie wyprawę.
Wędrując wstecz odkrywam, że droga wiedzie lekko pod górę - i nie jest to złudzenie spowodowane zwiększonym ciężarem plecaka. Dociera do mnie, że gorąca część trasy może zająć mi nieco więcej czasu, niż kiedy przemierzałem ją w przeciwnym kierunku, nie zwracając uwagi na nachylenie, jako że schodziłem w dół.
kierowca: Hey! Are you lost?
ja: No, I'm going to Las Vegas.
kierowca: ---
ja: Actually I came here from Las Vegas, and now I'm going back. I know the trail already, so I won't get lost.
kierowca: I've never seen anyone hiking this trail!
Szczerze mówiąc, przyłapuję się na tym, że w momencie, gdy ktokolwiek pojawia się w pobliżu, staram się wyglądać lepiej, pokazując, że wszystko ze mną ok. Natomiast gdy nie ma nikogo w zasięgu wzroku, zaczynam ponownie "iść normalnie", a więc powracam do trybu powłóczenia nogami, garbiąc się pod ciężarem plecaka i dysząc jak lokomotywa. Z ust zaczynają cyklicznie wydobywać się jakieś dziwaczne dźwięki, których generowanie przy wydmuchiwaniu powietrza przynosi mi jakąś niesprecyzowaną ulgę.
Gdy wydmuchuję nos, zaczyna się koszmar. Krwotok jest tak obfity, że nie mogę się ruszyć, nie powodując zachlapania wszystkiego, co mam na sobie. Spędzam ponad półtorej godziny, myśląc o jakimś sposobie wezwania pomocy. Niestety, tą drogą nie przejeżdża żaden samochód. Musiałbym wrócić na Trout Canyon Road. Czy pozostaje mi już tylko wezwanie pogotowia? Prawdopodobnie z miejsca, w którym jestem, i tak nie ma zasięgu. Ostatecznie nawet tego nie sprawdzam - telefon na 911 oznaczałby definitywne zakończenie wyprawy, a do tego niewyobrażalne koszta. W tym strasznym kraju nawet najbardziej podstawowa opieka zdrowotna jest tak droga, że zapłacenie choćby tych 20% nie pokrytych przez ubezpieczenie zadłużyłoby mnie na wiele miesięcy.
W końcu postanawiam zablokować krwotok sporym zwitkiem papieru toaletowego. Czuję, jak krew gromadzi się i zaczyna przelewać do gardła. Staram się do tego nie dopuścić, wiedząc, jak szkodliwa jest krew dla przewodu pokarmowego. W efekcie krew wydostaje się z nosa drugą dziurką. Nic nie może jej zatrzymać. Skąd u mnie tak obniżona krzepliwość?
Jestem tak słaby, że siedzę jeszcze przez jakiś czas, pogrążony w myślach. Myślę o swoim życiu i o tym, czy warto je ryzykować w tak głupi sposób. Mam wreszcie to czego chciałem - dotarłem do granic swoich możliwości. Trzeba się było jednak wcześniej zastanowić, co będzie, kiedy to już nastąpi - zwłaszcza, gdy nastąpi to na środku pustkowia, z dala od jakiegokolwiek źródła pomocy.
Cień, w którym znajduję schronienie, kurczy się coraz bardziej. Czuję już na głowie mordercze ciepło promieni słonecznych. Mam mało czasu, muszę więc podjąć jakąś decyzję. Przede wszystkim, posilam się konserwą i pieczywem.
W akcie łagodnego przypływu energii odzywa się twarda część mojej natury. Krew z nosa? A cóż to jest? Tylko panienki i małe dzieci robią z tego wymówkę.
Po zaledwie półtorej godziny marszu krwawienie pojawia się znowu. Tym razem to już przegięcie! Idę twardo z kapiącym nosem, starając się wciągać krew wraz z każdym oddechem. I wtedy odkrywam, co jest przyczyną - krwotok zaczyna się za każdym razem, gdy popijam oranżadę. Powtarzam ten eksperyment kilka razy - okazuje się, że działa to niemal jak gaszenie i zapalanie światła. Oranżada jest dosyć kwaśna. Gdy ją popijam, czuję, jak drażni mi podniebienie. A więc cały ten koszmar - przez to jedno wredne chemiczne paskudztwo?!
Dla porównania, wypijam trochę Mountain Dew. Choć napój ten jest mocno gazowany i zawiera więcej kofeiny niż kawa, nie wywołuje u mnie żadnych nieprzyjemnych efektów. Butelkę z resztą oranżady postanawiam ukryć w plecaku. To ostatnia rzecz, jaką będę teraz pić.
Tym razem nad górami nie ma ani jednej chmurki. Niebo jest nieskazitelnie błękitne, niczym ekran Windowsa po ataku wirusa. Coraz gęściej rosnące drzewa zapewniają odrobinę cienia. Droga pod górę zdaje się nie mieć końca. Mam wrażenie, że już dawno temu powinienem był dotrzeć to tego 1.1-milowego odcinka terenów prywatnych. Tymczasem idę cały czas ostro pod górę, i wszystko wygląda coraz bardziej obco. Nie poznaję krajobrazu wokół siebie. Czyżbym wkroczył na jakąś zupełnie inną trasę, prowadzącą w wyższe partie gór? Myśl ta przeraża mnie. Co prawda, moim pierwotnym planem było zdobycie Charleston Peak - ale robienie tego teraz, w drodze powrotnej, kiedy na dodatek jestem poważnie osłabiony przez upływ krwi... to już raczej nie należy do strefy moich marzeń. Czyżbym musiał się teraz wrócić do miejsca, w którym przeoczyłem jakieś feralne rozwidlenie?
Moja uwaga była bez przerwy na najwyższym stopniu pobudzenia. A wszystko to z obawy przed grzechotnikami. Widziałem ich setki - ale były to wyłącznie wytwory mojej wyobraźni. Mój umysł, nastawiony na detekcję wszelkich wężopodobnych kształtów, składał przypadkowe elementy otoczenia, takie jak kamyczki ułożone we wgłębieniach między korzeniami, w postać jadowitego gada, leniwie wylegującego się w cieniu przydrożnych krzaków. Tymczasem zaczynam podejrzewać, że grzechotniki występują tu tak sporadycznie, iż łatwiej byłoby pewnie natrafić na jadowitą żmiję podczas wędrówki przez Góry Sowie - co zdarzyło mi się raz w życiu, pomimo że moje rodzinne góry eksplorowałem niezliczoną ilość razy.
Przywołałem ze swojej pamięci fragment filmu z Van Dammem, w którym uciekając przed bandytami główny bohater i jego dziewczyna napotykają w lesie zwisającego z drzewa jadowitego węża. Van Damme oczywiście chwyta łeb gada gołymi rękami na chwilę zanim ten atakuje dziewczynę. Jak by tego było mało, konstruują z węża pułapkę, w którą wpada jeden ze zbirów. Zostaje paskudnie ukąszony prosto w twarz - i oczywiście pada martwy po kilku sekundach.
Myśląc o tym, w którym ze stanów USA działa się akcja filmu, dostrzegam coś, od czego przechodzą mi ciarki po plecach. Na sąsiednie drzewo wspina się... wąż. Balansując niezgrabnie swoim dość sporym cielskiem, próbuje dostać się na jedną z gałęzi. Nie wierząc własnym oczom, wstaję i wyjmując aparat podchodzę ostrożnie do tego miejsca.
Wąż okazuje się być paskiem kory, która w specyficzny sposób wyginała się pod lekkim powiewem wiatru. Wygląda na to, że dostałem paranoi. Ile to już nie spałem? Właśnie mijają 33 godziny... Z drugiej strony, jeśli tu rzeczywiście są jakieś węże, lepiej zauważyć tysiąc fałszywych, niż nie zauważyć tego jednego prawdziwego.
Widoki z Lovell Summit, najwyższego punktu całej trasy
W środku nocy jak zwykle budzę się z powodu zimna i odkrywam, że leżę na gołej ziemi, od której dzieli mnie jedynie cienka podłoga namiotu. Mój plecak o dziwo przemieścił się w dół i ogrzewa teraz moje nogi.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że nocuję na wysokości ponad 2000 metrów.
Rano wstaję wraz ze wschodem słońca. Czuję się znakomicie. Jeśli się sprężę, to może być mój ostatni dzień wędrówki - mam szansę jeszcze dziś dotrzeć do Las Vegas. Ruszam w dół, do Lovell Canyon, podziwiając piękno otoczenia, które po raz pierwszy mam okazję oglądać w promieniach słońca.
Siedząc przy blaszanym stole, obserwuję z niedowierzaniem amerykańskich turystów. Po tych czterech dniach wędrówki kontakt z cywilizowanym światem, w którym ludzie nie muszą podejmować nadludzkiego wysiłku, aby przeżyć, wydaje mi się czymś szokującym.
Jednocześnie rozważam na poważnie poproszenie kogoś o pomoc w powrocie do Las Vegas. Obserwuję uważnie ukazujące się osoby. Rodzina z dziećmi, grupka emerytowanych Japończyków, jakaś parka w eleganckim chevrolecie... Przeprowadzam w głowie symulację rozmowy z każdą z tych osób. Wyniki symulacji nie pozostawiają cienia nadziei - żadna z tych osób nie będzie w stanie pojąć mojej sytuacji.
Pół godziny przerwy pozwala mi zebrać resztki sił. Pozbywam się zgromadzonych od Pahrump śmieci, przelewam wodę z 3-litrowej butli do pustych butelek po Mountain Dew. Mam jeszcze dwie paczuszki żelek. Dotrę do Las Vegas o własnych siłach.
Pole bitwy miasto-pustynia
Pełen satysfakcji, kroczę eleganckim chodnikiem w cieniu domków. Czuję się uratowany. Postanawiam przy najbliższej okazji złapać autobus i zakończyć wyprawę.
Słyszę jednak nasilający się głos sprzeciwu. Jeśli wsiądę w autobus, wyprawa nie będzie się liczyć. Zaczynam kłócić się sam ze sobą. To przecież idiotyzm! Nie bądź dzieckiem, jesteś w stanie krytycznym. Chcesz paść ze zmęczenia na ulicach miasta, tuż przed metą? Jeśli zdecydujesz się iść do samego końca, przed tobą jeszcze ogromny kawał drogi - wylądowałeś w innym miejscu, niż pierwotnie planowałeś...
Il s'en va t'en guerre, ne sait quand reviendra
Il reviendra à Pâques ou à la Trinité...
Pokonuję pokusę zatrzymania się w którymś z napotkanych barów i posilenia się jakimś super-kalorycznym fast-foodem. Jeśli teraz przerwę swój marsz, nie będę już w stanie go wznowić. Muszę jak najszybciej dotrzeć do domu (zabawne, że zaczynam myśleć o mieszkaniu Kamila, Rafała i Szymona jak o domu). Posiłek zastępuje mi ostatnia paczka żelek. Mam ich już powyżej uszu - ale kalorie to kalorie. Czuję, że pasek życia podniósł się do 7%.
Około 10 już tylko B-Mashina zespołu Laibach jest w stanie napędzać mój marsz. Idealnie proste ulice Las Vegas powodują wzmocnienie efektu kajakarza na jeziorze. W dodatku ich prostokątne ułożenie sprawia, że nie jest możliwy jakikolwiek skrót po przekątnej - trzeba poddać się prawom geometrii taksówkowej, w której obwód koła jest równy obwodowi kwadratu. Z Charleston Blvd skręcam w Rainbow Blvd, którym docieram do mojej wylotówki - Flamingo Road.
Pomimo nocy mam założone okulary przeciwsłoneczne. Wszystko przez to, że wchodząc do miasta zrobiłem sobie zdjęcie, na którym ujrzałem siebie jako hrabiego Drakulę, z fioletowymi pierścieniami wokół oczu. Zbliżając się do Stripu spotykam coraz więcej ludzi. Jakiś gość mówi mi ironicznie "Good morning, sir". Drobiazg, ale sprawia, że ogarnia mnie furia.
Idę przez Strip. Tłumy ludzi, światła, hałas, wszystko to rozdrażnia mnie coraz bardziej. Mam na sobie podkoszulek, którego nie zmieniałem od początku wędrówki - przypuszczam więc, że jestem dość "smelly", dlatego staram się omijać ludzi najsprawniej, jak to tylko możliwe. Z pewnością jednak wyróżniam się z tłumu samym wyglądem.

w czasie krótszym niż 4 doby pokonałem trasę Las Vegas - Pahrump - Las Vegas!
W tym oto momencie poczułem przemożną ulgę. Rozdrażnienie zniknęło. Dotarło do mnie, czego dokonałem. Przede wszystkim - ukończyłem wyprawę. Żywy!
Rano wyruszam na śniadanie do knajpki z meksykańskim żarciem. Chodzenie nie sprawia mi wielkich problemów - wciąż jednak czuję potężne osłabienie. Jako że jest piątek, zamawiam jedyne z dostępnych dań zawierające rybę. W zamian biorę do tego olbrzymią porcję frytek. Czuję, jak życiodajne kalorie rozpoczynają mozolne podnoszenie z ruin mojego wyniszczonego organizmu.
Po zrobieniu niewielkich zakupów powracam do mieszkania. Czuję sporą niechęć do przebywania na słońcu. Postanawiam, że wykorzystam ten ostatni dzień na zwiedzenie miejsc, których jeszcze nie widziałem, ale wyjdę z domu dopiero późnym popołudniem. W międzyczasie opowiadam Rafałowi skróconą relację ze swojej wyprawy. W odpowiedzi pokazuje mi na YouTube dwa odcinki serialu Ultimate Survival, w których były brytyjski komandos ląduje na spadochronie w najbardziej nieprzyjaznym środowisku, jakie można sobie wyobrazić, i próbuje przetrwać na tyle długo, aby dotrzeć do cywilizacji. Oglądając ten serial, stwierdzam, że doświadczyłem bardzo podobnych przeżyć, co główny bohater, szczególnie gdy w kostarykańskiej dżungli dopada go jakaś tropikalna choroba. Ciekawe, czy ktoś kiedyś nakręci o mnie film dokumentalny?
Ze zwiedzania, oczywiście, nici. Jestem zbyt zmęczony, aby się gdziekolwiek ruszyć. Przesypiam twardo całe popołudnie i cały wieczór. Nie przeszkadza mi absolutnie nic, nawet próba miksowania utworów dyskotekowych przez Szymona na nowo zakupionej konsoledzie.
Okazuje się zresztą, że Szymon też wylatuje w sobotę, i to zaledwie godzinę wcześniej ode mnie. To jego ostatnia noc w Las Vegas, więc raczej nie zamierza iść spać. Około północy ja również wstaję, czując się już wystarczająco wyspanym. Siedzimy we czwórkę i gadamy, popijając żubrówkę z sokiem pomarańczowym. Szymon jest zainteresowany zdjęciami, które zrobiłem podczas wyprawy, więc urządzam spontaniczny fotoreportaż na jego laptopie. Kamila i Rafała, którzy zostają w Las Vegas, zachęcam szczególnie do odwiedzenia Red Rock Canyon, który znajduje się naprawdę blisko miasta.
W końcu postanawiam przejść odprawę i kontrolę. Tym razem śledzie od namiotu wzbudzają podejrzenia pracownika. Bierze mnie na bok i własnoręcznie rozpakowuje moją torbę, pytając o umiejscowienie niebezpiecznych narzędzi. W końcu wyciąga je na światło dzienne i ogląda uważnie. Muszę przyznać, że taki śledź wygląda naprawdę efektownie w kontekście bezpieczeństwa pasażerskiego ruchu lotniczego. Mam cichą nadzieję, że mimo wszystko uda mi się zachować namiot w komplecie. Facet nie bardzo wie, co ze mną począć, zasięga rady kolegi. Szczęśliwie, okazuje się, że mam pozwolenie, aby wnieść śledzie na pokład samolotu. "You are lucky today", mówi mi pracownik na pożegnanie.
Znalazłszy się w strefie za bramkami, korzystam z okazji, by kupić kilka prezentów i pamiątek. Mam zasadę, że na co jak na co, ale na prezenty się nie żałuje.
Kupuję kolejną serię drogich prezentów. Ktoś bogaty nawet by się tym nie przejął, dla mnie jednak te rzeczy mają wartość nieprzespanej nocy w Pahrump.
Powrót do normalnego życia z perspektywy tygodnia, jaki upłynął od ukończenia wyprawy do ukończenia tej relacji, przypomina powrót z zaświatów. Po raz kolejny Pan Bóg potraktował moje ryzykowne posunięcia z przymrużeniem oka i postanowił nie karać za totalną głupotę, jakiej się dopuściłem.
Osobom zainteresowanym przedstawiam linka do trasy jaką mniej więcej przeszedłem